38-A.Niemirski.Przemytnicy, PAN SAMOCHODZIK . rtf
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
PS-38 ARKADIUSZ NIEMIRSKI
PAN SAMOCHODZIK
I...
PRZEMYTNICY
OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
PROŚBA PRZYJACIELA * PANNA TATALKIEWICZ I UMOWA * ZLECENIE * WYJEŻDŻAM NAD BIEBRZĘ * MROŻĄCY KREW W ŻYŁACH EPIZOD * COCO CHANEL I MUPPETY * MALARSTWO ABSTRAKCYJNE, CZYLI POTYCZKA SŁOWNA * PORZĄDKI * INCYDENT POD SKLEPEM * KTO MNIE PORATOWAŁ KOLACJĄ * IZABELA MEDYCEJSKA * KOLACJA Z MUPPETAMI * KIEROWCA CZARNEGO MERCEDESA
Czy życie może składać się z samych przypadków?
Z pewnością nie tylko one stanowią o treści naszego życia, niemniej jednak odgrywają wielką rolę. Raz nas mile zaskakują, innym razem wpędzają w tarapaty. Zawsze jednak wprowadzają do naszego życia element zmienności i ożywienia. Może być i tak, że jakaś historia rozpoczyna się od dwóch niecodziennych zbiegów okoliczności, tak nieprawdopodobnie ze sobą „sprzężonych”, iż wydaje nam się niemożliwe, aby mogły zaistnieć obok siebie. Mogą one uruchomić nawet lawinę mniejszych przypadków zdolnych wykreować jakąś niezwykłą, niemożliwą zdawałoby się historię. Właśnie tego lata miałem przekonać się, że nigdy nie można powiedzieć, że „ta” czy „inna” przygoda jest niemożliwa.
***
Pod koniec czerwca na moim biurku w Departamencie Ochrony Zabytków Ministerstwa Kultury i Sztuki w Warszawie wylądował telegram od przyjaciela muzyka, który dawno temu sprzedał swoje małe mieszkanie na Woli i za uzyskane pieniądze kupił niewielką posiadłość za Łomżą, usytuowaną w okolicach ujścia rzeki Biebrzy do Narwi w miejscowości S.. Tam postawił drewniany domek, zagospodarował teren, zadomowił kilka zwierząt i na dobre osiedlił się w tych stronach, zapominając na zawsze o kajeciku nutowym i fortepianie. Jak się wyraził mój przyjaciel, niegdyś wybitny kompozytor Leonard Z., śpiew ptaków i kojący wpływ natury wyparły na dobre z jego życia - nieodłączny niegdyś fortepian i zeszyt nutowy.
Gościłem u niego dwa razy i te pobyty wspominałem z wielką nostalgią.
Ów telegram wiązał się z wysłanym tydzień wcześniej listem zawierającym propozycję przyjazdu do S. i zaopiekowania się dobytkiem Leo przez dwa tygodnie. Tak się bowiem złożyło, że przyjaciel miał lada dzień wyjechać za ocean, gdzie nowojorska Akademia Muzyczna uhonorowała go prestiżową nagrodą i zorganizowała kilka oficjalnych spotkań z Polonią i młodzieżą uniwersytecką. Cóż z tego, skoro nie mogłem rzucić pracy i pojechać nad Biebrzę. Nie mogłem, wszak Paweł bawił na Mazurach pod żaglami, a ja z Moniką miałem mnóstwo papierkowej pracy. W takich chwilach myślałem nawet o zatrudnieniu nowego pracownika. I chociaż list kusił perspektywą spędzenia dwóch tygodni na odludziu, z żalem musiałem zrezygnować z zaproszenia.
Nie będzie mnie pół lipca, Tomaszu - pisał przyjaciel w liście sprzed tygodnia. - Przyjedź zatem do S. pod koniec czerwca i czuj się jak u siebie w domu. Jeślibyś mnie już nie zastał, klucz i wszelkie instrukcje znajdziesz u sąsiada, pana Gapińskiego. Wiem, że kochasz naturę i nade wszystko spokój. Tutaj odpoczniesz od zgiełku wielkiego miasta i jego trującego powietrza. A ja, niestety, muszę odwiedzić Nowy Jork i zainkasować trochę grosza. Moja siostrzenica Halina (jedyna osoba z rodziny, z którą utrzymuję kontakt) nie może mi pomóc. Zachorował właśnie jej wnuk. Tylko Ty mi zostałeś! Ale jak wrócę, to razem wybierzemy się na podglądanie ptaszków albo powędkujemy. Łódka jest cały czas sprawna. Niech żyje natura! Nie odmawiaj staremu piernikowi! Aha, przejrzyj mój kajet znajdujący się w szafce. Dla twojego bezpieczeństwa. Leo.
Właśnie miałem odpisać przyjacielowi, gdy dwudziestego ósmego czerwca dostałem od niego telegram:
Kochany Tomaszu. Tragedia. Przyjedź natychmiast. Muszę być w NJ wcześniej. Pozdrawiam. L.
Oto cały mój przyjaciel! Ekscentryczny brodacz, nie liczący się zupełnie z realiami świata i z naszymi, mieszczuchów, problemami. Był przy tym człowiekiem iskrzącym pomysłami, żywiołowym i bardzo otwartym. Lubiłem go, ale jego prośba wydała mi się nieco zwariowana. I jeszcze ten pośpiech, jakbym zarządzał prywatną firmą i mógł w każdej chwili opuścić biuro. Nie byłem też do wyjazdu nad Biebrzę przygotowany i nic nie znaczyła pokusa wakacji na łonie natury wobec obowiązków w ministerstwie.
I pewnie byłbym zmuszony mu z przykrością odmówić, gdyby nie to, że tego samego dnia w naszym departamencie panna Monika, nasza sekretarka, oznajmiła przez uchylone drzwi mojego gabinetu:
- Panie Tomaszu, przyszła pani w sprawie pracy.
- Jakiej pracy? - wyraziłem zdumienie.
- Mówi, że pisała do pana kilka razy, a raz nawet zadzwoniła - wyjaśniła sekretarka. - Twierdzi, że kazał jej pan przyjść.
Rzeczywiście, zdarzały się takie telefony i niejednokrotnie musiałem kategorycznie odmawiać. Ministerstwo nie miało bowiem pieniędzy na nowy etat, chociaż, tak między nami, nowy pracownik bardzo by się przydał.
- Nie przypominam sobie tej osoby - mruknąłem.
- Dominika Tatalkiewicz! - wykrzyknęła młoda dziewczyna wtargnąwszy niespodziewanie do gabinetu obok zdezorientowanej Moniki. - Nie przypomina pan sobie?
Dziewczyna była w wieku mojego młodego kolegi Pawła, średniego wzrostu, ładna, z czupryną niesfornych blond włosów, a ubierała się nowocześnie, to jest miała na sobie jakieś wąskie spodnie rozszerzające się przy nogawkach, tak zwane „dzwony”, i kusą bluzeczkę. Nie powiem, wyglądała nowocześnie i raczej przyzwoicie, ale, Bóg mi świadkiem, nie mogłem skojarzyć jej osoby z żadnym konkretnym telefonem ani podaniem. I jeszcze jedno, nosiła nazwisko znanej w polskiej kulturze osoby, ale pewnie był to zwykły zbieg okoliczności.
- Nie znam pani - odezwałem się wreszcie i wstałem od biurka poprawiwszy na nosie okulary. - Chciała pani u nas pracować?
- Tak, proszę pana, gdyż skończyłam historię sztuki. Co za czasy, że absolwenci naszego wydziału nie mogą znaleźć pracy w swoim zawodzie.
- Zawsze tak było - tłumaczyłem się. - Ani jeden mój kolega ze studiów nie pracuje w swoim zawodzie.
- No właśnie. Sam pan widzi, że to katastrofa - ożywiła się. - Wysłałam do państwa podanie pod koniec ubiegłego roku, a potem jeszcze dwa razy ofertę. Bez odzewu. Dzwoniłam w kwietniu i powiedział pan, żebym przyszła pod koniec czerwca, bo wtedy macie mniej pracy papierkowej.
- Kiedy właśnie teraz mamy jej najwięcej - jęczałem w tonie protestu.
- Czyli dobrze się stało, że przyszłam, prawda? - ucieszyła się. - Chociaż swoją drogą chciałabym zajmować się czymś atrakcyjniejszym niż przewalanie stosów papierów.
W tym czasie Monika znalazła gdzieś podanie panny Tatalkiewicz i położyła dyskretnie na moim biurku.
- Panie dyrektorze - mówiła dalej dziewczyna, gdy ja zerkałem na tę kartkę papieru - czy serce się panu nie kraje, kiedy widzi pan młodych ludzi po studiach bez pracy? Totalna katastrofa! Demoralizacja.
- A tak, i owszem - kiwałem głową i czytałem jej podanie. - Ale my nie mamy wolnego etatu. Napisała pani, że pochodzi z zamożnej rodziny, a zatem z głodu pani nie zginie...
- To dyskryminacja! - zaprotestowała demonstrując swój tupet zbyt obcesowo. - I to jest powód, dla którego mam nie pracować? Tylko dlatego, że mój tata jest znanym literatem? Panie dyrektorze, ja jestem samodzielna. Ja nawet ojca nie widuję, bo on ciągle zamyka się w swoim gabinecie, do którego nikt nie ma wstępu. Poza tym mam własną kawalerkę w centrum i nie muszę dużo zarabiać. Ja mogę nawet i pół roku przepracować za darmo!
- Za darmo? - odjęło mi mowę. - Nie powiem, propozycja jest kusząca, ale doprawdy nie mogę pani pomóc. W ministerstwie nie przyjmują do pracy za darmo.
- To koszmar - dziewczyna jęknęła. - Katastrofa.
I opadła załamana na fotel.
- Z pewnością znajdzie pani pracę gdzie indziej. Warszawa jest duża.
- Pan żartuje? - popatrzyła na mnie kpiąco. - Gdzie znajdę pracę? Chcę pracować w zawodzie i tak jak pan rozwiązywać zagadki historyczne!
- A skąd pani wie, czym my się tutaj zajmujemy? - zdziwiłem się.
- W prasie o panu pisali - wyjaśniła zaraz. - I to niejednokrotnie. Na swój sposób jest pan popularny w pewnych kręgach.
Tak, panna Dominika Tatalkiewicz była przebojowa aż do bólu. Pochodziła z rodziny znanego literata, a zatem nie była to osoba zahukana, o nadzwyczajnej skromności. Lubiła zdaje się nazywać rzeczy po imieniu, ale była przy tym, co udowodniła przed chwilą, osobą zaradną i rozsądną. Nie liczyła na pomoc bogatych rodziców, nic z tych rzeczy, a sama chciała dojść do czegoś w życiu. Zamiast rozbijać się luksusowymi samochodami po mieście, uczęszczać do dyskotek i salonów mody, ona pragnęła zostać pracownikiem naszej szacownej instytucji. Taka postawa mi zaimponowała, ale pomóc dziewczynie nie mogłem. Minister zredukował ostatnio liczbę pracowników i zapowiedział dalsze zwolnienia.
- Ale ja chcę pracować za darmo! - stawiała opór panna Tatalkiewicz. - Jak powie pan to ministrowi, to ten na pewno się ucieszy. Spróbować nie zawadzi.
- Chwileczkę, ale czy pani aby na pewno nadaje się do pracy w naszym departamencie? - z kolei ja się postawiłem. - Codziennie trzeba tutaj przychodzić, a potem przez osiem godzin przerzucać papiery. Znudzi się pani szybciej niż się jej wydaje.
- Czuję, że wy tutaj się nie nudzicie - zachichotała.
- A wie pani przynajmniej, w którym roku Jan Ciągliński namalował obraz zatytułowany „Krajobraz z wozem siana”? - zapytałem ostrożnie.
- Ale „Krajobraz” namalował przecież Józef Pankiewicz w 1890 roku! - zaprotestowała zdumiona Dominika. - Czy pan mnie przypadkiem nie sprawdza?
Dziewczyna popatrzyła na mnie zwężając swoje niebieskie oczy w szparki. Miała rację, w podstępny sposób chciałem sprawdzić stan jej wiedzy, gdyż sami przyznacie, że prośba Dominiki była doprawdy dziwaczna! Ale trzeba przyznać, że dziewczę znowu mi zaimponowało.
- Panie dyrektorze - zaczęła mnie błagać. - Niech pan zadzwoni do ministra. Chyba nie chce pan, abym poprosiła mojego ojca o tę przysługę, co? Jeden jego telefon i już ma mnie pan na karku. Nie tak dawno rodzice załatwiali mi atrakcyjną pracę za granicą, ale odmówiłam. Ja tak nie chcę. Z tym, że zawsze mogę namówić ich na Departament Ochrony Zabytków! Co mi tam! Dlatego proszę, niech pan nie odmawia i zadzwoni do ministra z prośbą o nowe stanowisko pracy. Tylko proszę nie mówić kim jestem, bo nie znoszę taniej protekcji.
- To szantaż - westchnąłem i niechętnie sięgnąłem po telefon. Połączyłem się z sekretariatem ministra.
- Nie daję pani żadnych szans - rzekłem półgębkiem do panny Tatalkiewicz. - Minister dostaje szału, kiedy słyszy o nowych pracownikach.
Po chwili rozmawiałem już z samym ministrem. Nie miał czasu, więc szybko przedstawiłem mu sprawę.
- Nowy pracownik?! - krzyknął, a ja ze zdenerwowania zacisnąłem mocniej szczęki. - I chce pracować za darmo?
- No właśnie - bąknąłem przerażony jego tonem. - Też wydało mi się to dziwaczne i kłopotliwe...
- Panie Tomaszu! - ryknął. - Panie dyrektorze! I pan się jeszcze zastanawia?! Jak „za darmo”, to zmienia postać rzeczy! Ale lepiej zatrudnić na zlecenie po najniższej stawce! I proszę o pośpiech, gdyż dzisiaj jestem jeszcze tylko godzinę. A dokumenty podpiszę od ręki!
Radość panny Tatalkiewicz była ogromna. Nawet Monika ucieszyła się, że będzie miała kogoś do pomocy.
Wprowadziłem zatem pannę Tatalkiewicz w papierkowe niuanse naszej pracy, wydałem odpowiednie dyspozycje i pognałem do ministra po podpisy. Jeden na umowie-zleceniu dla panny Dominiki, a drugi... na mojej prośbie o urlop.
***
Do położonego nad samą Biebrzą S. dojechałem następnego dnia w południe. Był gorący, cudowny dzień i od razu przypomniały mi się dawne wakacje spędzane gdzieś na polskiej prowincji i przygody, które zawsze mi wtedy towarzyszyły. Tym razem chciałem jednak od nich odpocząć. Od kilku lat z moim młodszym pracownikiem Pawłem rozwiązywaliśmy zagadki historyczne, przemierzyliśmy naszym jeepem tysiące kilometrów po kraju i po świecie, przeżyliśmy wspaniałe i niebezpieczne przygody. Nic dziwnego, że po raz pierwszy w życiu zapragnąłem poleniuchować w samotności, łowić ryby i popływać łódką.
Miejscowość S. to typowa polska wieś, ale odróżnia ją od wielu innych jedno, a mianowicie opada ona zboczem ku biebrzańskim rozlewiskom na wschodzie i Bagnu Ławki bardziej na północ, dając jeden z najpiękniejszych widoków na naszej planecie. Nie jest to może przejmujący grozą i pięknem widok w stylu Wielkiego Kanionu w Arizonie, ale tak swojskiego, nostalgicznego i polskiego pejzażu nie spotkacie nigdzie. Ze szczytu zbocza wyłania się morze zielonych łąk, po którego dnie przepływa ta pokrętna rzeka. Tworzy ona zakola, odnogi, a głównym nurtem płynie bliżej zbocza i wpada do Narwi kilka kilometrów dalej na południe, za Wierciszewem, w Samborach. Wczesną wiosną, zanim rozkwitną tutaj żółte „stada” kaczeńców, tworzą się niespotykane nigdzie indziej na świecie rozlewiska, które wkrótce stają się azylem dla rozmaitego ptactwa, a ludzkie oko cieszą swoją dziką, nieujarzmioną naturą. Nie sposób ich wtedy pokonać suchą nogą, a i życie można stracić utonąwszy w zdradzieckiej brei. Dopiero hen daleko na horyzoncie tej zielonej łąki majaczą wiejskie zagrody Giełczyna, a bliżej Narwi w kierunku zachodnim, niecały kilometr od głównej szosy na Białystok, dumnie sterczy nad okolicą Góra Strękowa.
Przyjaciel Leo mieszkał w S. od kilkunastu lat z Muppetami. Kiedy byłem u niego pięć lat temu, zastałem wtedy zwykłą, małą wiejską chatę zbudowaną z bali rozebranego wiejskiego kościółka, a teren jego gospodarstwa ogrodzono świeżo ociosanymi i wbitymi w ziemię palikami. Sam teren był pięćdziesięciometrowej szerokości pasem zbocza opadającym pod samą rzekę, na szczycie którego znajdowała się owa chatka. Leo zamierzał wkrótce kupić większy dom, a całą posesję ogrodzić siatką; a zatem, gdy skręciłem z wąskiej, usłanej kocimi łbami szosy ginącej w północnym kierunku na Burzyn i Radziłów, zacząłem szukać nowego domu przyjaciela na szczycie skarpy ciągnącej się wzdłuż rzeki.
Wąską ubitą alejką, odbijającą od szerszej, ale wciąż piaszczystej wiejskiej drogi, dotarłem na sam skraj wioski, opadający, jak już wspomniałem, imponującym zboczem ku dolinie Biebrzy. Wysiadłem z jeepa, zgarnąłem do płuc, ile się dało, wiejskiego powietrza i rozejrzałem się po okolicy. Jeden dom po lewej ręce na końcu ścieżyny, na której stałem, mógł być właśnie nowym domem przyjaciela - piętrowy, otynkowany i z dachem pokrytym czerwoną dachówką. Był jednak, co tu dużo gadać, trochę za banalny jak na gust mojego ekscentrycznego przyjaciela. Po prawej zaś panowało królestwo chwastów i drzewek wysokich na dwa metry, wśród których dominowały dziki bez i jarzębina. Drzewka zdawały się przysłaniać jakąś znajomą mi ruderę, za którą ciągnął się ku rzece lasek. Miejsce było atrakcyjne, to tutaj spędziłem z przyjacielem kilka tygodni, ale chyba Leo już tutaj nie mieszkał, z pewnością wybudował ten nowy, biały dom.
Skierowałem się tam. Po chwili nawoływania pojawił się niski człowieczek z czerwoną twarzą i gołym torsem. Miał na sobie robocze spodnie.
- Pan Leonard już wyjechał - poinformował mnie zapalając papierosa. - Ja jestem Gapiński. Jak pan do niego, to niech pan, cholercia, idzie szybko do chatki i pomoże tej młodej osobie.
- Młodej osobie?
- Wynajmuję pokoje letnikom i pański przyjaciel poprosił ją o przysługę.
Ruszyłem chyżo w stronę samotnej chałupy. Z zielonej ściany porastającej posesję wyłowiłem fragment starego dachu z kominem. Zauważyłem, że do chaty prowadziła wąziutka ścieżyna, ledwo wydeptana, ale żeby nią iść, należało przeciskać się przez bujnie rosnące ognichę i oset. Poznałem to miejsce - ukryte, odgrodzone od reszty wsi, jakby skazane na wieczną samotność. Wysoka na dwa metry furtka była otwarta, a gruby łańcuch stanowiący jedyne zabezpieczenie luźno z niej zwisał. Dwa dębowe bale pomalowane farbą olejną na zielono stanowiły wrota do tego zaczarowanego miejsca. Należało jeszcze pójść krętą alejką, w dalszym ciągu zapuszczoną i zacienioną przez rosnące tam klony i wierzby.
A więc Leo dalej mieszkał w tej chatce! Wciąż był z niego dziwak nad dziwaki. Nic się nie zmienił. A może po prostu nie miał pieniędzy na postawienie nowego domu i dlatego przyjął nagrodę z Ameryki?
Koło domu spotkała mnie niespodzianka. Przed betonowym tarasem zwróconym na leniwą rzekę leżała w martwej pozycji ubrana w dżinsy i koszulkę kobieta. Nad nią zaś pochylała się koza z przechylonym niebezpiecznie łbem, gotowa zadać cios. Nie koniec na tym! Na grzbiecie zwierzaka siedział, a raczej szykował się do skoku średniej wielkości pręgowany kot. Nastroszył niebezpiecznie sierść, a z paszczy wydobywał złowieszcze syczenie adresowane do leżącej kobiety. Dopiero po chwili dostrzegłem wylegującego się na betonowym tarasie lenia, któremu było wszystko jedno i który nie brał udziału w tym pełnym grozy „przedstawieniu”. Leżący w cieniu chałupy nawet nie zareagował na moje przybycie, a jedynie popatrzył na mnie ufnymi oczami i ziewnął rozkosznie. Rozpoznałem go. To był Sierota - pies kundel, najbardziej przyjazny otoczeniu zwierzak pod słońcem, a mówiąc wprost leń nad lenie, psi nieudacznik. Sierota nie pamiętał mnie widać, gdyż wcale nie zaszczekał, ale on przecież nie szczekał ani na obcych, ani na swoich.
Moja uwaga była teraz skoncentrowana wyłącznie na leżącej na ziemi osobie i czworonożnych agresorach.
- Maggie! - krzyknąłem, zwracając tym samym uwagę zwierząt i leżącej na plecach ładnej, jak zauważyłem, kobiety.
Niewiasta nie poruszała się jednak, ale widziałem, jak zezowała w moją stronę, a jej ładną twarz okrasił promyk nadziei.
Zignorowałem piękny widok na monstrualną turzycową łąkę i opadające ku niej zbocze, które w zimie mogłoby służyć jako niezły stok narciarski, i zrobiłem krok do przodu.
- Maggie! - powtórzyłem ostrzej, na co koza zareagowała beczeniem.
Kot zeskoczył z jej grzbietu i podbiegł do mnie, łasząc się przymilnie na pokaz. Pogłaskałem Huncwota, bo tak się nazywał. Na szczęście pamiętałem przezwiska, jakimi Leo ochrzcił kiedyś swoje Muppety.
- Co tu się dzieje? - zapytałem, śmiejąc się do rozpuku. - Boi się pani Muppetów?
To rzekłszy zwróciłem się do każdego zwierzaka z osobna:
- Huncwocie, nie zmieniłeś się ani trochę na lepsze. Ciekawe, czy sam byś napadł na biedną kobietę. Maggie, nie posądzałem cię o agresywne zapędy. Terrorystka. A ty, Sieroto, prześpisz kolejny piękny dzionek. Twoja sprawa.
W tym czasie niewiasta otrzepywała dżinsy z ziemi, łypiąc na mnie wrogo.
Była młodą brunetką o gęstych, pofalowanych włosach i ze zdumieniem odnotowałem niezwykłe podobieństwo do francuskiej projektantki mody z pierwszej połowy XX wieku, tej, która wprowadziła na rynek znane na całym świecie perfumy „Chanel 5”. Natychmiast stanął mi przed oczami portret malarki Marie Laurencin zatytułowany „Mademoiselle Coco Chanel” z 1923 roku, jaki widziałem kiedyś w Paryżu. To była niemal ta sama kobieta, ale w przeciwieństwie do oryginalnej Coco, czyniła wszystko, aby swoją urodę ukryć pod zwykłymi strojami, a kobiecość stłumić nonszalanckim sposobem bycia. Strzepywała ziemię z poplamionych dżinsów szybkimi, zamaszystymi ruchami, które niezbyt pasowały w moim mniemaniu do prawdziwej kobiety. Ale najbardziej denerwowała mnie wbita brutalnie w płatek jej prostego nosa niewielka perła, która w zasadzie szpeciła całkiem ładną twarz; nie zachwycił mnie także tatuaż na ramieniu przedstawiający jakiś kwia...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]Pokrewne
- Strona startowa
- 38 MILITARY ILLUSTRATED MODELLER, MILITARY ILLUSTRATED MODELLER
- 38 URWANY SLAD - SAGA O LUDZIACH LODU, Saga Ludzi Lodu
- 38. Bazuna 2010, Bazuna
- 38. Conan Strażnik, Conan
- 38 Fitoremediacja środowiska, kształtowanie środowiska
- 38 - Kod ramki, Ramki kody
- 38, haft krzyrzykowy kwiaty(1), Kwiaty(2)
- 38 - PADA PADA DESZCZ, Aranże i teksty
- 38 Perry Steve - Conan Nieustraszony, #Conan
- 38 - Kod ramki, kody ramki - obrazek z tex
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- chaotyczny.htw.pl