39, Graham Masterton

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Graham Masterton

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Demon zimna

ROZDZIAŁ 1

 

Jim Rook wjechał na parking West Grove Community College z takim impetem, że łysiejące opony jego starego brązowego kabrioletu wydały z siebie furioso jękliwych pisków. Gwałtownie, aż cadillac ostro się zabujał, zahamo­wał na prywatnym miejscu dyrektora. Spróbował wysiąść bez otwierania drzwi, zahaczył przy tym butem o klamkę i wypuścił z rąk plik prac, które sprawdzał w domu. Roz­sypały się po asfalcie, kilka pofrunęło w krzaki.

Był piętnaście minut spóźniony na pierwszą lekcję, zaczął więc jak wściekły skakać po parkingu i deptać kartki, by nie zwiał ich wiatr. Choć był początek czerwca, a powietrze przepełniał oślepiający blask słońca, wiała dokuczliwa połu­dniowa bryza, toteż powstrzymanie wypracowania Lindy Starewsky o Hamlecie przed pofrunięciem w kierunku drzew wymagało natchnionego skoku przez krzewy jacarandy. Gdyby praca zginęła, nie byłaby to wielka strata dla krytyki literatury.

— Halo, panie Rook! Nie wiedziałem, że wy, biali, umie­cie tak dobrze tańczyć! — zawołał woźny Clarence, który właśnie przechodził z szufelką i skrobaczką do usuwania z chodników świeżych gum do żucia.

Jim zbyt się spieszył, by wymyślić ciętą odpowiedź. Pchnięciem barku otworzył boczne drzwi do szkoły i byle jak upchnął papierzyska pod pachą. Biegł do głównego koryta­rza, a rozwiązane sznurówki smagały podłogę. Po chwili zwolnił i już tylko pospiesznie kuśtykał. Zbyt był zdyszany i spragniony, by móc zmusić się do większego wysiłku. Obudził się niemal godzinę za późno z kacem wielkości Mount Rushmore i wypadł z mieszkania nawet bez łyka zwietrzałej gatorade. Na autostradzie został na ponad pół godziny zakleszczony w morzu migoczącego metalu i musiał wdychać spaliny z ośmiu pasów oraz znosić walące prosto w łeb poranne słońce.

Pochylił się przy fontannie z wodą do picia. Ponieważ miał na nosie okulary przeciwsłoneczne, walnął głową w ścia­nę. Otworzył usta, naprowadził je na strumień i dotknął go, ale zamiast się napić, zaczął ssać coś śliskiego, twardego i mocno zimnego.

— Co do... bleee! — krzyknął i szarpnął głowę do tyłu, spluwając z obrzydzeniem.

Zdjął ray-bany. Woda wylatywała z metalowej końcówki i wznosiła się łukowatym, kryształowo czystym strumieniem w powietrzu. Wylatywała, choć puścił przycisk! Przyjrzał się bliżej i stwierdził, że strumień się nie porusza. Niepewnie wyciągnął dłoń i dotknął go. Miał pod palcem lód.

Rozejrzał się, nic nie rozumiejąc. Korytarz był pusty. Pomieszczenia szkoły klimatyzowano i było w nich sto­sunkowo chłodno, ale jak to możliwe, by woda w fontannie zamarzła? Odłamał kawałek lodu i zaczął go obracać w pal­cach.

Ciągle jeszcze badał lód kiedy wahadłowe drzwi na końcu korytarza otwarły się z hukiem i pojawił się nowy kierownik działu angielskiego. Doktor Bruce Friendly był opryskliwym mężczyzną o długich kończynach i ciele, które sprawiało wrażenie, że wszystko jest na nim umieszczone zbyt luźno. zwieńczonym burzą poskręcanych siwych włosów. Poruszał się jak gigantyczna marionetka, wyrzucał nogi jedna przed drugą, jakby próbował strząsnąć stopy z łydek.

Miał przypominające głębokie jeziora, wąsko osadzone oczy, a jego przemyślenia, które sam uważał za wytwory głębokiego umysłu, dowodziły jedynie jego płytkości. Uwa­żał na przykład, że uczenie bandy dyslektyków, Latynosów i postaci rodem z filmów Spike'a Lee to graniczące z krymi­nałem marnotrawstwo podatków obywateli Los Angeles. Gdyby klasa specjalna Jima nie wywarła tak wielkiego wrażenia na ministrze edukacji Japonii, który wizytował szkołę podczas niedawnej wizyty w Kalifornii, doktor Frien­dly wpisałby jej wykończenie na listę swych priorytetów — zaraz po zakupie dla siebie bujano-kręconego fotela z wyso­kim oparciem i ustawieniu go w miejscu z widokiem na dziewczęcy kort tenisowy.

— Jest Japończykiem! Co on wie o angielskim?! Facet gada zawijasami!

Jim stał wpatrzony we wnętrze dłoni, po chwili pan kie­rownik Friendly podszedł, stanął obok i też wbił wzrok we wnętrze dłoni Jima.

—                      I co pan na to powie? — spytał Jim.

—                      Nie nadążam, James. Co powiem na to, że ma pan mokre wnętrze dłoni? Podejrzewam, że poci się pan, ponie­waż się pan spóźnił, a z pańskiej klasy dolatuje hałas, jakby odbywała się tam druga bitwa pod Antietam.

— Teraz dłoń jest mokra, ale przed chwilą był tam lód.

Doktor Friendly popatrzył na niego, w najmniejszym stopniu nie starając się udawać zainteresowania ani sym­patii.

— Już mówiłem, co sądzę o tym. co pan robi. Gdyby rada do spraw edukacji nie uważała, że jest pan cenną błyskotką dla mediów, już jutro rozwiązałbym kontrakt z panem i posłał ancymonów z pańskiej klasy do robienia tego, do czego się urodzili, czyli do naprawiania samochodów, obsługiwania ludzi w barach z hamburgerami i sprzątania śmieci. James, kiedyś powinien się pan zastano­wić i przestać wierzyć w to, że wyświadcza pan społeczeństwu przysługę! Uczyć Szekspira zbieraninę dzieciaków, które nie umieją przeliterować własnego nazwiska!

— Co w tym złego? Szekspir też nie umiał literować swego nazwiska.

— W dniu, w którym któryś z pańskich uczniów napisze coś choć w połowie tak dobrego jak „Troilus i Kressyda", pozwolę mu literować swoje cholerne nazwisko, jak mu się tylko podoba.

Jim ciągle trzymał otwartą dłoń wnętrzem do góry.

— Nie chciałbym prowadzić dyskusji o drugiej klasie specjalnej. To był lód. Woda w fontannie zamarzła.

—                      Cóż, może mamy drobne kłopoty z zamrażarką. Dla­czego nie zwróci się pan z tym do konserwatora?

—                      Nawet jeśli coś się stało z zamrażarką, jak woda mogła zamarznąć w powietrzu? Wisiała w powietrzu, łukiem, za­marznięta!

—                      Był pan wczoraj wieczorem na przyjęciu? — spytał doktor Friendly, dokładnie się przyglądając Jimowi. — Tak pan wygląda. Na jakiej podstawie tak podejrzewam? Chodzi o wory pod oczami? Może o szczecinę? O oddech jak z ryja wieprza?

—                      Owszem, byłem wczoraj na przyjęciu. Tak napraw­dę   to   organizowałem   przyjęcie. Parapetówę. Właśnie wprowadziłem się do nowego mieszkania. Przecznicę od promenady, z cudownym widokiem na ocean... pod wa­runkiem, że stanie się na parapecie okna w łazience
z przymocowanym do laski lusterkiem i wygnie głowę do tyłu... o tak.

Doktor Friendly patrzył, jak Jim odchyla głowę do tyłu ,,o tak", nic nie wskazywało jednak na to, by robiło to na nim najmniejsze wrażenie.

—                      Ile wypił pan w trakcie tej... parapetówy?

—                      Niewiele. A bo co? Może pobawiłem się z jednym albo dwoma drinkami z tequilą.

—                      I?

—                      I wypiłem dwa lub trzy piwa, no, może cztery. Ktoś przyniósł skrzynkę wina musującego. Świętowaliśmy, czego więc pan oczekuje? Nowe mieszkanie, nowy ja. Zastanawiam się nawet, czy kupić psa. Sznaucera. Nazwałbym go po panu: Doktor Friendly.

Doktor Friendly ujął dłoń Jima i uniósł ją wyżej.

—                      Naprawdę widział pan lód, James? A może jest pan ciągle jeszcze „pod wpływem"? Z największą rozkoszą złożył­bym doniesienie, że pojawia się pan w szkole niezdolny do wypełniania obowiązków służbowych.

—                      Przepraszam, ale jestem tak samo zdolny do wypeł­niania obowiązków służbowych jak pan. — Popatrzył na wystający brzuch doktora Friendly'ego. — I prawdopo­dobnie lepiej przygotowany fizycznie.

—                      W takim razie niech pan wsadzi koszulę w spodnie i rusza do tej zbieraniny manekinów, którą nazywa swoją klasą.

Jim przez chwilę patrzył w bok, przyciskał dłoń do twarzy. Potem się odwrócił.

— Proszę mnie dobrze posłuchać. Dał pan w stu procen­tach do zrozumienia, że mnie nie lubi i nie widzi sensu istnienia mojej klasy. Jest pan kierownikiem wydziału języka angielskiego i ma prawo wyrażać osobiste opinie, nawet jeśli są pełne bigoterii, nietolerancyjne. ograniczone intelek­tualnie i niepedagogiczne. Moja klasa składa się z młodych ludzi, którzy już dość się nawalczyli w życiu, nawet bez gnojenia i poniżania przez osoby wyznaczone do tego, by
im pomagały. Muszą radzić sobie z wadami wymowy, mają problemy poznawcze i niemal wszyscy pochodzą z byle jakich, ograniczonych rodzin, w których poza nimi nikt nie umie czytać i pisać, a gdy wezmą do ręki książkę, nawet rodzice dają im do zrozumienia, że uważają ich za wybryk natury. Jeśli więc chce pan obrażać mnie osobiście, pro­szę bardzo. Może mnie pan nazywać, jak pan chce. Ale nigdy, przenigdy ma pan nie nazywać moich uczniów mane­kinami.

Doktor Friendiy wziął głęboki, powolny wdech i wydął wargi.

— Sądzę, że lepiej będzie, jeśli pójdzie pan do tej swojej ach-jak-potrzebnej klasy, zanim powie coś, czego będzie potem żałował. Poza tym ma pan nowego ucznia. Nazywa się Hubbard i pochodzi z Alaski. Z tego, co udało mi się zaobserwować, to pół-Eskimos i półidiota. Życzę dobrej zabawy.

Jim nie ufał sobie na tyle, by powiedzieć coś jeszcze. Wiedział, że jego klasa specjalna nie wszędzie cieszy się popularnością. Niektórzy członkowie wydziału uważali, że daje uczniom nadzieję na poprawę statusu społecznego, której nie będą w stanie nigdy uzyskać, co w efekcie spowo­duje u nich jeszcze większe rozczarowanie światem. Istniały okresy, kiedy szedł na udry z innymi nauczycielami i wręcz sprawiało mu to przyjemność — dawało zastrzyk adrenali­ny — doktor Friendiy był jednak tak nieustępliwie wrogi, że Jim z przyjemnością złapałby go za cienki krawat i dusił, aż wielka końska twarz nabrałaby koloru ciemnej purpury.

Skręcił za następny róg i choć drzwi do jego klasy były zamknięte, od razu usłyszał, że doktor Friendiy miał rację, jeśli chodzi o hałas. Część uczniów wyła i śmiała się, część próbowała intonować przez nos własne wersje utworów z cotygodniowej listy przebojów, trzy Murzynki śpiewały harmonijnym krzykiem I Will Always Lorę You. Jim wkro­czył do kl...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • achim.pev.pl