4070, Big Pack Books txt, 1-5000

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
JÓZEF ŁOZIŃSKIPAROKSYZMTower Press 2000Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000ISłońce silnym, olepiajšcym wiatłem wczesnego południa uderzyło o szyby, kiedy autobusminšł las i jak gšsienica zaczšł pišć się na wzgórze, które było ostatnim polodowcowymwzniesieniem przed zjazdem do Wsi i ostatniš przeszkodš dla pulchnego kierowcy o wodnistychprawdziwych oczach człowieka czynu. Juliusz Widok umiechnšł się zaskakujšco naiwnymumiechem, który w otoku trzydniowego zarostu i bujnych falistych włosów upodabniałgo do w. Franciszka, o ile w. Franciszek nie przeleciał jak błyskawica w historii rodzaju,to upodabniał i był całkowicie jego własnociš. Przeraliwe wycie motoru wzbudziło wnim niesmak, senny dotychczas umysł z ostrš wyrazistociš zobaczył kilka spracowanych babo jednookiej, cyklopiej dobroci i dreszcz niewytłumaczalnego obrzydzenia zadygotał ciałem,które lepiło się od brudu. Kierowca o wodnistych, prawdziwych oczach człowieka czynuochryple zapiewał: dziewico północy, cóże ty za pani i nagle odwrócił zdrowy łeb, i wbiłw niego to zaraliwe spojrzenie.Tak to jest, człowieku krzyknšł. Tak i koniec.Juliusz umiechnšł się tym zaskakujšco naiwnym umiechem i pomylał, że jest to facet napewno ludzki i pobożny, i nigdy, przenigdy przez trzy dni nie nosiłby w sobie brzemieniamierci, trzy dni nędznego kotłowiska straconych złudzeń i upodlenia w nieznanych knajpach,tych godzin oczadzonych beznadziejnym oczekiwaniem na cud, że przyjdzie i wycišgnie go zpiekła kto jedynie wierny, oczywicie cudownie wierny i bosko kochany, i przebaczy mukšsanie przewin, zrobi to dla niego, który nie może, nie może przyjšć tak normalnie do wiadomoci,że On nie żyje; bolesna zasada niezgody na nicoć, na proch, który skrzył się w godzinachkompletnego otępienia i zbawienia. O, Chryste. Z wysiłkiem podniósł ociężałe powiekii zobaczył wyskakujšce po bokach chłopskie sadyby, goršce, opustoszałe sady, w którychmógł być władcš. Ach, biada tobie, ziemio, której król jest dziecięciem. Autobus zatrzymałsię i jednooka cyklopia dobroć runęła do wyjcia, dał kierowcy kilka złociszy, on zapowtórzył: tak to jest, człowieku, tak i koniec. Wysiadł i sztywnym, prostobitnym krokiemruszył rodkiem szosy, jego długi, falisty włos i młodzieńcza, szara od smutku gęba niewzbudzały żadnego zainteresowania wieniaków, których w zasadzie już nie było, stwierdziłto z bolesnym zdumieniem i poczuł się jak bezpański, ohydny pies, nie było w nim tej pierwotnejciekawoci z tamtego czasu, kiedy przyjeżdżał do Niego jako dziesięcioletni, dwunastoletnii czternastoletni pędrak, który żywo był komentowany przez życzliwych, spalonychod wiatła ludzi i których zawsze głęboko kochał. Zamknšł oczy i szedł w ciemnociach, czuł,jak serce wpada w odwieczny rytm ziemi, jak niebo zamienia czarne słońce w złocisty brzegaureoli rozradowanych męczenników i uratowanych od impotencji mężczyzn, czuł, jakchwytajš go kwiaty lenistwa i Chrystus Cendrarsa spada do wielkomiejskiej kloaki, a On jesttylko senny, tylko odległy w otwartym piewie szlachetnego spokoju, tylko powtarzajšcy:godzien, godzien, godzien. Czuł to. Był już niedaleko i poprzez tę ciemnoć, którš rozwietliłnatychmiast jasny wrzeniowy dzień, ujrzał samochód ojca w kolorze yellow bahama i kompletniezrujnowany dom, i Ryszarda w uroczystym garniturze niedbale wspartego o plot, izrozumiał, że nie wytrzyma i rozerwie ciszę zbitym skowytem.Jeste powiedział Ryszard. Ty, winio.Ale nie słyszał. Schylił się nad sczerniałym progiem i ustami przywarł do ladu, który niemógł być napowietrzny ani zmylony, rozrastał się przez ćwierć wieku w tej czystej wspaniałejprzestrzeni, odbierał posiadaczom bogactwo i składał w ręce rozkołysane jak morzejego dobry wielki dziad, któremu oddaje w tej chwili pomiertny pokłon i który umierał wtym zrujnowanym domu od wieków, ponieważ rozumiał swoje miejsce i miejsce swego miejsca,i wyklšł go na te trzy dni, kiedy będzie tu leżał jak suchy wiór, wyklšł w imię tego wła-5nie miejsca w przyrodzie i w prawdzie. O, Chryste. Podniósł szarš od smutku twarz i uważnieotrzepał spodnie. Ryszard Widok wycedził głuchym, ale sympatycznym głosem:Ty, błanie! Gdyby nie był moim bratem, to zrobiłbym z ciebie miazgę.Jeste kochany powiedział Juliusz. Dlatego dziadek tak cię nienawidził. Ale to bezznaczenia. Przebacz mu.Ryszard Widok zgrzytnšł zębami i pchnšł go do izby. Czyż nie widzę nic na dwa kroki odsiebie? Spoglšdał w głšb domu i wiedział, że jest tu niepotrzebny. Chwilo, pomylał. Jestepiękna i uniwersalna, moje uszy stajš się tak rozcišgliwe jak macki meduzy, słyszę profesorskigłos mojego ojca, który jest tak głony, jak głony może być tylko płacz w domu żałoby,wibruje i łka nad tym wszystkim niewyrażalnym, moja matka o jurnym wyglšdzie, który możewyzwolić kompleks Edypa, moje usta zapiekłe od bólu istnienia, ta chuda głupia żona Ryszarda,który by zrobił ze mnie miazgę i ruina, kompletna ruina tej chałupy. To beznadziejne,beznadziejne.Profesor Jan Maria Widok stał przed nim i mówił urywanie, głono, szczerze po profesorsku.Jego wypukłe duże oczy kreliły znak ryby.Nie, chłopcze. Naprawdę nie. Gdybym kiedykolwiek zakładał, że mój drugi syn będziekpił z podstawowych wartoci gatunku, a takš podstawowš wartociš jest mierć i narodzenie,gdybym kiedykolwiek tak choćby pomylał, to go tymi chłopskimi rękami jak wesz. Ale nie,chłopcze. Naprawdę nie. Przyjeżdżasz do Jego domu i grasz teatr, chcesz ożywić w nas przekonaniemieszkańców wyspy Bali, że jest to jedyna, ponadczasowa radoć, gdy dusza opuszczacielesna powłokę, chcesz nas zobaczyć w białych chitonach roztańczonych przy ogniu.Nigdy, chłopcze. Naprawdę nigdy. Wydaje mi się, że mierć nie jest dla ciebie przeżyciem. Ipomyleć, że na własnej piersi wyhodowałem żmiję. Na kolana!Juliusz umiechnšł się tym zaskakujšco naiwnym umiechem i pokręcił przeczšco głowa,zrobił to może nawet bezwiednie, bo ten geniusz i brat bogów nie był tu ważny, jego ojciec ijego nędza, nie, nie, w każdym razie nie teraz i nie dla tej ruiny, zrobił ruch, jakby chciał mudać w twarz, ale matka krzyknęła ostrzegawczo i zobaczył to olepiajšce słońce nad polami, iJego w tragicznym chłopskim kapeluszu, chciał mu co powiedzieć, płynšł w zasadzie nadwłasnym marszem i znikał w bezkresie horyzontu, znikał od tak dawna, że po prostu nie istniał.Wybiegł z mieszkania na omiecione wiatrem podwórze, rozglšdał się za tym ladem aninapowietrznym, ani zmylonym, ruszył zdecydowanie w stronę przegiętej od staroci obory,w której znalazł kupę wyschniętego tajna, zwalił się jak podcięty pamięciš, wycišgnšł pogniecionekawałki papieru i zaczšł czytać nachalnie, rozpaczliwie.Kochany. Dlaczego mi nie wierzysz? Dlaczego chcesz zniszczyć naszš miłoć w imię tychobłędnych insynuacji, których nie rozumiem. Kocham cię. Siedzę nad dramatami Witkacego inie mogę przeczytać żadnego z tych kulfoniastych zdań, którymi tak się zachwycasz. Toprzecież wariat. Mylę o tobie z żalem i rozkoszš. Och, gdybym mogła zobaczyć twoje oczy,w których nie ma żadnej utopii, gdybym na sekundę znalazła się w twoich objęciach, wyjaniłabymci wszystko, wszystko. Nie mogę zapomnieć tych kilku dni u twego dziadka, którypóniej tak mnie znieważył. Ale jestem niewinna, kochany. Przysięgam. Nasze wiejskie noce!Och, Juliuszu, Juliuszu. Pamiętam spokój tej chałupy i snujšcy się w niej niewidzialny czaswidzialnego rodu Widoków, którego mężczyni nigdy nie przegrywajš, ponieważ znajš swojemiejsce i swego Boga. Pamiętam, jaki byłe delikatny i wyjštkowo męski w tych godzinachczystego szaleństwa. Twój dziadek był taki dobry i taki wyrozumiały, i tyle mówił o wietnociswoich synów, którzy gnijš już w ziemi, prócz chluby rodu, twego starego. Jeszcze słyszęjego mocny zadumany głos. Jeszcze w moim umyle hula ten wasz pradziad, którego caruszlachcił za serafińskš grę na cymbałach. On mówił o tym z takim wewnętrznym drżeniem iz takim nie dajšcym się racjonalnie wytłumaczyć zapałem, że zaczęłam się niepokoić o mojekobiece prawo do szczęcia. Bo ja, mówiło podskórne milczenie twego dziadka, jestem nieznanezło w przewiewnych ciuchach i z perlistym miechem. Widokowie takich kobiet niewidzš obok siebie, nigdy nie będziesz jego żonš, ponieważ mierdzisz mu w tych wymylnychzapachach, to moja krew i ja to wiem. Widokowie to ludzie prostoty i honoru, i jeszcze6czego nieokrelonego, czego nie pojmiesz nigdy, bo jeste nieznane zło i tak dalej. Oczywiciety wtedy byłe daleko od tego podskórnego milczenia, byłe cały zanurzony w tych romantycznychlegendach i mrocznych mitach, byłe taki polski, że chciałam ci wy drapać te.lepia, w których nie ma żadnej utopii, może by wtedy zobaczył waszš miesznoć, waszepodłe zakłamanie w bzdurach i bzdurkach, ty nie wiesz, jak cię. kocham. Nie, nie wiesz. Tynie wiesz, że twój dziadek podglšdał nas w czasie stosunku, linił się jak stary cap i moje jękinie były jękami miłoci, lecz obrzydzenia, ty nie wiesz...Suka powiedział Juliusz. O, Boże.Ale trzymał te kartki mocno, bolenie. Przebaczał okrutnš szczeroć i drobne nieszczęcieszczęliwego wydarzenia. Nędza tej miłoci była aż nadto widoczna i nadto zaborcza, abystała się zwierciadłem uczuć, aby On mógł postawić krok w stronę obłędnej namiętnoci izaprzepacić swój majestat patriarchy dla tej chimery, którš należało traktować jak stęchłepowietrze. Juliusz pomylał, że było wielkim błędem przywozić jš na Wie, bawić się w rozległškrainę Akwitanii, powtarzać do znudzenia kochasz nie kochasz, wierzysz nie wierzysz,ujarzmiać jej ciało, które zostało ujarzmione przez innych i to nie w jaki zagadkowysposób, ale przez zwyczajny knut seksu, że błšd ten st... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • achim.pev.pl