39. Ross W.E.D. - Koniec lata, Wyspy szczęścia

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

W. E. D. Ross

 

Koniec lata

Przełożył Jarosław Szostak

1

 

Droga od zjazdu z autostrady w Kennebunk do miasteczka Kennebunkport to niecałe dziesięć minut jazdy, ale dla Jennifer Bruce, ślicznej dwudziestojednoletniej blondyneczki, była to niezwykła podróż ze świata ponurej rzeczywistości do czegoś w rodzaju baśniowej krainy. Gdy jej żółty samochód zabębnił kołami na drewnianym mostku, który wiódł ponad rzeką ku rynkowi miasteczka, rozrzewniły i zachwyciły ją swoim widokiem, szczelnie do siebie przytulone kamieniczki, siedziby najrozmaitszych przybytków i sklepów, od księgarń z tanimi książkami po małe prowincjonalne kawiarenki, które zapraszały do swych wnętrz prostymi, niewyszukanymi szyldami.

Za rzeką po lewej stronie sterczała wśród budynków wieża kościoła unitariańskiego, który Jennifer wielekroć miała okazję podziwiać na obrazach, bo artyści malujący Kennebunkport upodobali sobie nadzwyczaj ten kościół. Na wprost, na tle innych domów odbijał nowoczesny, ceglany budynek apteki oraz wiekowy gmach mieszczący galerię sztuki, oblepiony mnóstwem tabliczek i strzałek, na których odręcznie wykonane napisy i malunki odsyłały w różnych kierunkach do różnych innych obiektów. Były między nimi tabliczki wskazujące drogę do Leśnego Gniazda, do hotelu Kolonia i do Teatru w Kennebunkport.

Ot, właśnie, Teatru! Dla Jennifer był to ten najważniejszy obiekt. Cel jej podróży. W tym sławnym teatrze, w gronie zawodowych aktorów, miała odbyć praktykę.

Starannie wybrała właściwą uliczkę, którą jej samochód wspiął się szybko na mały pagórek. Blisko szczytu, przy skrzyżowaniu, stał stary i piękny, podparty białymi kolumnami dom, który zdawał się przegradzać uliczkę. W istocie jednak uliczka nie była ślepa, o czym Jennifer przekonała się, gdy podjechała bliżej domu – zobaczyła tam kolejny drogowskaz, który szukających teatru kierował w lewo. Posłusznie skręciła w otwierającą się po lewej drogę. Jechała nią kilka dobrych minut, potem następny znak kazał jej skręcić ponownie w lewo. Dróżka skończyła się po chwili jazdy obszernym parkingiem; duża czerwona buda, miejsce przedstawień, wznosiła się nie opodal. Na jej tyłach, na łące, stłoczono kilka przybudówek, gdzie mieszkali aktorzy, obsługa techniczna i goście-stażyści.

Z przejęciem chłonęła oczami ten duży, długi budynek. Był prosty i w gruncie rzeczy nieefektowny, jego regularne kształty urozmaicały jedynie tarasy – czołowy i dwa boczne – a jednak – budził on w Jennifer dreszczyk emocji. Kilka osób stało w rzędzie do kasy, gdzie zapewne sprzedawano bilety na jakieś przyszłe przedstawienie. Była zaledwie połowa czerwca, a teatr nie otwierał podwoi wcześniej niż 4 lipca. Zwykle dopiero w tygodniu, w którym przypadało amerykańskie narodowe święto, okoliczne letniska zapełniały się ludźmi i teatr zaczynał tętnić życiem.

Ominęła samochody pozostawione przez amatorów biletów i zajechała przed trzypiętrowy żółty budynek, który opisano jej w liście od właściciela teatru. To w nim mieszkała większość młodych adeptów sztuki, i to w nim Jennifer miała spędzić najbliższe jedenaście tygodni.

Jedenaście tygodni. Tyle czasu w zespole zawodowych aktorów, tyle czasu w towarzystwie uznanych artystów. Szczęście wypełniało jej młode serce na tę myśl. I jakże się dziwić temu sercu, że biło szybciej i gorliwiej w tej chwili, skoro właśnie spełniało się jej najgorętsze pragnienie.

Jennifer urodziła się i wychowała w Danvers, małej mieścinie niedaleko Bostonu, i kiedy skończyła średnią szkołę, długo musiała upraszać swojego ojca, który przez całe życie był księgowym, by pozwolił jej zapisać się do Emerson College na aktorstwo dramatyczne. Zresztą nie tylko ojciec, ale i matka miała wiele wątpliwości co do tego nierozważnego, jej zdaniem, kroku. A jednak jakoś Jennifer udało się udobruchać ich oboje.

Od tamtego czasu minęły trzy pracowite lata w murach Emersona i wiele już wiedziała o tym, co to znaczy być aktorką. Pragnienie, by poświęcić życie teatrowi, nie osłabło; ba, nawet przybrało na sile. Zdobyła dyplom, który upoważniał ją do nauczania aktorstwa na poziomie szkoły średniej, a w jej rodzinnym miasteczku czekała na nią posada do objęcia z początkiem roku szkolnego. Tymczasem jednak skorzystała z tej sposobności, by samej popraktykować w Kennebunkport. Wiedziała, że nie będzie z tego pieniędzy, że wszystko, czego może oczekiwać, to pokój i wyżywienie. Mogła tu jednakże nabyć wiele cennego doświadczenia, a nawet, przy odrobinie szczęścia, dostać kilka niewielkich ról w wystawianych tu co tydzień profesjonalnych inscenizacjach. To się dla niej liczyło najbardziej, bo udany występ w takiej roli zawsze może, marzyła po cichu, zaowocować dalszymi rolami w zawodowych teatrach albo i poważniejszymi propozycjami. Wiadomo, że wiele zespołów aktorskich daje próbne przedstawienia w takich letnich teatrach jak ten i że na takich przedstawieniach z reguły bywają producenci, którzy zamierzają je przenieść na Broadway. I zdarza się nieraz, że taki producent wypatrzy talent, który wyda mu się bardzo odpowiedni do jakiejś roli – i młody aktor ląduje na Broadwayu z kontraktem, o jakim mu się nie śniło.

To było oczywiście tylko marzenie, ale jedno z tych marzeń, których za nic na świecie nie potrafiłaby się wyrzec. Była co prawda gotowa pogodzić się ze skromniejszym losem i przez kilka lat pouczyć w szkole, ale najpierw, zanim zdecyduje się w życiu na coś trwałego, chciała spróbować swych sił jako aktorka – w teatrze, • w telewizji lub w kinie. Jej rodzice byli ludźmi starej daty, a ona była ich jedyną córką. Jakże ciężko im przyszło dać zgodę na ten wyjazd do Emersona, a potem na to, by wespół z trzema innymi studentkami wynajęła pokój przy Alei Wspólnoty Cygańskiej. I tej letniej eskapadzie do Kennebunkport też pewnie byliby przeciwni, gdyby nie to, że sami spędzili tam niejedno lato i dobrze znali to niezwykłe miasteczko. Ojciec studiował swego czasu z właścicielem Leśnego Gniazda, stąd rodzina Bruce’ów często wypoczywała tam przez część wakacji.

Podjechała pod wejście tego wielkiego żółtego budynku, omijając przyległy doń parking, na którym odpoczywała gromadka sfatygowanych samochodów i kilka moto, cykli. Wyglądało na to, że większość pracującej przy teatrze młodzieży posiada własne środki lokomocji. No i dobrze, pomyślała Jennifer. Rodzice zapobiegliwie napomnieli ją, aby nie brała za dużo osób do samochodu i żeby nie dawała się wyciągać na żadne wariackie jazdy. Oświadczyli jej też, że planują wpadać do Leśnego Gniazda w niektóre weekendy, a więc będą zaglądać na przedstawienia w teatrze – i mieć na nią oko.

Wcale jej to zresztą nie martwiło. Grunt, że dostała ten angaż i że miała przed sobą całe lato życiowej szansy. Kiedy wysiadła z samochodu i ruszyła po schodkach do pensjonatu, na jej twarzy gościł wyraz radosnego oczekiwania.

Zapukała do drzwi. Po chwili po ich drugiej stronie pojawiła się mamuciej iście postury kobieta w drukowanej sukience, która przyjrzała się jej badawczo przez szybę. Miała siwe włosy i owalną twarz matrony.

– Słucham? – rzekła, już tym pierwszym słowem zdradzając swe pochodzenie. Tylko rodowici mieszkańcy Maine tak nosowo przeciągają samogłoski.

– Nazywam się Jennifer Bruce – przedstawiła się Jennifer. – Należę do grupy stażystów. Pan Roger Deering powiedział mi, że będę tu mieszkać.

– Zgadza się – potaknęła bez entuzjazmu olbrzymia matrona. – Przyjechała pani ostatnia. Mam was tu w bród, więc będzie pani musiała się wprowadzić tam, gdzie zostało jeszcze miejsce.

– Nie jestem z tych grymaśnych.

– Bogu dzięki. Tu się nie grymasi, moja pani. Niech pani zaparkuje auto tam gdzie wszyscy i przyniesie bagaże. Pokażę pani, gdzie jest pani pokój.

– Dziękuję.

Cała rozmowa odbyła się przez drzwi.

Jennifer wróciła do samochodu i cofnęła go na parking, gdzie szybko znalazła dlań odpowiednie miejsce. Jej bagaże, w postaci dwu masywnych marynarskich worków, leżały na tylnym siedzeniu.

Z ciężkim westchnieniem wydobyła je z auta i potykając się zaczęła je nieść w stronę pensjonatu. Tov były tak ciężkie, że aż przyginały ją do ziemi. Znajdowała się już blisko frontowych drzwi, gdy zauważyła otyłego młodziana z szopą niesfornych czarnych włosów, który zmierzał w tym samym kierunku. Miał nalaną twarz o piwnych, sennie zmrużonych oczach i niemal, uroczystą minę.

Gdy tylko ujrzał Jennifer, podszedł natychmiast i grzecznie zapytał:

– Czy mogę ci zanieść te worki? Wydają się ciężkie. Uśmiechnęła się. – Bo są ciężkie! Ale to jeszcze nie powód, żeby cię nimi objuczać.

Zaśmiał się uprzejmie. – Kiedy zwyczajnie mam ochotę zaofiarować ci trochę staroświeckiej galanterii. Mogę? – Wskazał worki.

– Skoro tak, to dobra – zgodziła się i zamrugała oczyma z niedowierzaniem. Opuściła worki na ziemię, a on natychmiast się po nie schylił.

– Przyjechałaś na praktykę? – zagadnął.

– Tak.

– To tak jak ja. Jestem Randy Scott. W szkolnym teatrzyku szło mi niezgorzej, a w zeszłym miesiącu straciłem robotę na stacji obsługowej w moim miasteczku. No i postanowiłem spróbować aktorstwa.

– To chyba dobre miejsce na stawianie pierwszych kroków.

– Mnie się musi powieść jeszcze tego lata – oświadczył poważnym tonem. – Skąd jesteś?

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • achim.pev.pl