39-T.Olszakowski.Wynalazek inż.Rychnowskiego, PAN SAMOCHODZIK . rtf

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

PS-39 TOMASZ OLSZAKOWSKI

 

 

 

 

 

 

 

PAN SAMOCHODZIK

 

I...

 

WYNALAZEK INŻYNIERA RYCHNOWSKIEGO

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA

WSTĘP

 

Do biura przepustek Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej wszedł wysoki, szczupły mężczyzna. Był ubrany w ciemny garnitur, a w dłoni trzymał cienką, stalową aktówkę. Była niewiele grubsza od bloku rysunkowego. Przy uchwycie miała szyfrowy zamek i dodatkowo szczelinę czytnika kart magnetycznych. Siedzący za biurkiem urzędnik uniósł lekko brwi ze zdziwienia. Widywał od czasu do czasu tego typu pudełka. Przeznaczano je do przechowywania najcenniejszych, ściśle tajnych dokumentów rządowych. Wszelkie próby manipulowania przy zamkach kończyły się jednakowo - specjalnie rozmieszczone ładunki zapalające momentalnie zmieniały zawartość w garstkę popiołu, zaś zabezpieczenia pirotechniczne zamków sprawiały, że intruz w najlepszym razie tracił palce.

Przybysz nie wyglądał jednak na członka rządu ani dyplomatę. Cóż, w dobie kapitalizmu takich teczek używały także najpoważniejsze kancelarie adwokackie oraz prezesi wielkich firm.

- Czym mogę służyć? - zapytał strażnik.

Przybysz skinął uprzejmie głową na powitanie.

- Mam taki problem - powiedział. - Jestem wykonawcą testamentu inżyniera Franciszka Rychnowskiego. Zgodnie z jego dyspozycją, depozytariuszem jego odkryć ma stać się cały naród, toteż pomyślałem, że najlepszym rozwiązaniem tego problemu będzie odczytanie testamentu z trybuny sejmowej - gość zadziwiająco sprawnie wyjaśnił swoją sprawę.

Urzędnik spojrzał w zadumie na dziwnego petenta.

- Wie pan, to jest sejm - powiedział wreszcie. - Tu nie można tak sobie wejść na trybunę i wygłosić orędzia do narodu... Wie pan, ilu wariatów by się pakowało...

Uśmiechnął się poważnie dając do zrozumienia petentowi, że jego akurat nie zalicza bynajmniej do grona szaleńców.

- Nie muszę odczytywać testamentu z trybuny - gość ochoczo zgodził się na ograniczenie warunków.

- Musi pan zrozumieć, że to zasadniczo miejsce, gdzie nie wpuszcza się nikogo. Oczywiście może pan uzyskać przepustkę, uprawniającą do wejścia na galerię, skąd można przysłuchiwać się obradom...

- Każdy może? - zdziwił się gość.

- Oczywiście. Teoretycznie uprawniony do tego jest każdy obywatel naszego kraju. W praktyce, aby uniknąć tłoku, powołano nasze biuro przepustek. Tak więc, mimo najszczerszych chęci, mogę zapewnić panu obecność w sejmie tylko w charakterze widza.

- Ale przecież papież przemawiał do polskich parlamentarzystów - zauważył nieznajomy.

- Tak. Ale z całym szacunkiem: po pierwsze, nie jest pan papieżem, po drugie, przemawiał on na ich zaproszenie... Mam dla pana radę. Niech pan poszuka jakiegoś posła, który zechce to przeczytać z trybuny. Choć nie wiem, czy marszałek pozwoli... Wie pan, to miejsce, gdzie tworzy się historię, teraźniejszość i przyszłość naszego kraju... Może prześle pan ten testament prezydentowi albo do telewizji?

- Jakoś nie mam zaufania ani do mediów, ani do polityków - westchnął przybysz. - Poproszę w takim razie przepustkę na galerię.

- A, to co innego - uśmiechnął się człowiek - Musi pan tylko okazać dwa dokumenty tożsamości...

Dowód osobisty i prawo jazdy nieznajomego wyglądały zupełnie zwyczajnie. Urzędnik na wszelki wypadek wpisał nazwisko do centralnego komputera połączonego z bazami danych policji, BOR-u, UOP-u i kilku innych służb. Sięgnął po blankiet i zaczął go wypełniać. Nim wpisał dane do pierwszej rubryki, na ekranie umieszczonym tak, by petenci nie mogli go widzieć, wyświetliło się wszystko. Człowiek w garniturze był synem znanego wrocławskiego notariusza, właścicielem maleńkiej firmy budowlanej. Nie był karany, nie należał do żadnej organizacji ani partii, w ubiegłym roku wlepiono mu dwa punkty karne za zaparkowanie w niedozwolonym miejscu. Kiedy pracownik sejmu wypełniał ostatnią rubrykę przepustki, pojawiła się informacja z ZUS-u. Tajemniczy przybysz zalegał od trzech dni ze składką na ubezpieczenie zdrowotne.

Tego dnia biuro odwiedziło jeszcze sześciu mężczyzn. Dziwnym trafem wszyscy byli zatrudnieni w firmie należącym do mężczyzny z aktówką. Jednak i oni nie wzbudzili żadnych podejrzeń. Cała siódemka otrzymała przepustki na piątek...

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

ROZMOWA Z WICEMINISTREM * ARESZTOWANY ZAMACHOWIEC * TAJEMNICZY TESTAMENT * KIM BYŁ INŻYNIER FRANCISZEK RYCHNOWSKI

 

Siedziałem wygodnie w swoim gabinecie i zgodnie z poleceniem szefa uzupełniałem wiedzę. Mokry lutowy śnieg cicho padał na parapet, a ja byłem nieco rozleniwiony. Jeszcze ze dwa tygodnie i nadejdzie wiosna... Z zadumania wyrwał mnie brzęczyk interkomu.

- Zamelduj się u mnie natychmiast - usłyszałem głos Pana Samochodzika.

Poderwałem się z miejsca i przeszedłszy przez sekretariat zapukałem w rzeźbione drzwi jego gabinetu.

- Zapraszam - dobiegło ze środka.

Przekroczyłem próg.

- Siadaj - pan Tomasz wskazał mi fotel.

Na drugim siedział wiceminister.

Usiadłem posłusznie i dałem znać, że jestem gotów wysłuchać poleceń.

- Wiedzą panowie, co się stało dziś rano? - zapytał urzędnik.

Pokręciliśmy przecząco głowami.

- Mieliśmy nieomal zamach stanu - wyjaśnił. - Wszystkie stacje telewizyjne w tej chwili o tym trąbią.

- Co się stało? - zapytał pan Tomasz.

- Dziś rano na galerię dla widzów w sejmie weszło siedmiu mężczyzn. Wywiesili anteny i uruchomili proste generatory zmodulowanej fali elektromagnetycznej, paraliżując całkowicie elektroniczne systemy sali sejmowej. Mówiąc obrazowo, odcięli posłom dźwięk. Następnie ich przywódca odczytał, nawiasem mówiąc stojąc w loży prezydenckiej, bardzo zaskakujący testament.

- A potem popełnił samobójstwo? - zaciekawił się szef.

- To nie był jego testament.

- I straż marszałkowska nic? - zdumiałem się.

- Ależ oczywiście, zareagowali natychmiast. Wystrzelili na galerię kilka granatów z gazem obezwładniającym, wysadzili drzwi i ujęli wszystkich uczestników zamachu, a przy okazji jeszcze kilkudziesięciu innych widzów...

- Jakim cudem ci spiskowcy wnieśli tam taką ilość aparatury?

- Ich przywódca jest niezłej klasy elektronikiem. Unieruchomił zdalnie bramkę do wykrywania metalu. Mieli przepustki, nie wzbudzali podejrzeń... Anteny wnieśli w nogawkach... W sumie nic się nie stało, po wyłączeniu generatorów udało się przywrócić łączność, salę trzeba było tylko wywietrzyć... Dwie godziny i obrady mogły być kontynuowane...

- Do czego my jesteśmy potrzebni? - zapytał szef.

- Organizatorowi całej tej szopki udało się osiągnąć cel. Sejm w natychmiastowym trybie zażądał powołania rządowej komisji dla zbadania sprawy testamentu. Tak się składa, ze kilku posłów w różny sposób otarło się w przeszłości o nasz resort.

- Innymi słowy? - zacząłem, choć domyślałem się, co chce powiedzieć.

- Poproszono ministra o oddelegowanie panów do tej sprawy. Nominacje są już podpisane. Jeśli panowie się zgadzają...

Podał mi sztywną, przezroczystą obwolutę. W rogu wytłoczony był srebrny orzełek.

- Z tego co wiem, komisje rządowe muszą liczyć minimum trzech członków? - zauważył Pan Samochodzik.

- To prawda.

- Wobec tego...

- Trzeci członek komisji pojawi się trochę później. Są problemy z wyciągnięciem go...

- Siedzi? - zainteresowałem się bystro.

- W zakładzie psychiatrycznym w Tworkach - wyjaśnił wiceminister z kamienną twarzą.

Pan Tomasz parsknął śmiechem.

- Dostaniemy wariata jako członka rządowej komisji szukającej... no właśnie, czego?

- Wynalazku, który ma odmienić losy świata - urzędnik nie tracił kamiennego spokoju. - Poza tym, to nie jest wariat. To znaczy, nie w naszym tego słowa rozumieniu... Owszem, wygaduje dziwne rzeczy, ale posiada naprawdę ogromną wiedzę... Jeśli panowie zgadzają się przyjąć nominacje, pojedziemy na Wiejską przesłuchać naszego ptaszka.

Westchnąłem ciężko. Szef w zadumie musnął opuszkami palców brzeg teczki z dokumentem.

- Czy to naprawdę takie ciekawe? - zapytał.

- Na to wygląda - powiedział urzędnik. - W każdym razie posłowie, mimo tak bezprecedensowego podeptania zasad pracy parlamentu, uznali, że coś w tym jest.

- No, to w drogę - szef podjął za mnie decyzję.

Dwadzieścia minut później rządowa lancia wysadziła nas przed budynkiem sejmu. Okolica wyglądała jak mrowisko, w które wdepnął jeleń. Wokoło uwijali się jacyś strażnicy, stało kilka podejrzanych półciężarówek, z których wnoszono i wynoszono skrzynki transportowe z jakąś aparaturą. Przy trawniku stała szara furgonetka Przedsiębiorstwa Wodociągów i Kanalizacji, którą, jeśli wierzyć krążącym po Warszawie plotkom, podróżują incognito agenci Biura Ochrony Rządu. Nasz przewodnik poprowadził nas prosto do głównego wejścia. Dwaj milczący faceci w garniturach obszukali nas pobieżnie i przepuścili.

Wewnątrz budynku sejmu było cicho i spokojnie. Szeroki hol, monumentalna klatka schodowa prowadząca do galerii na piętrze, skąd wiodą drzwi na salę obrad. Marmur, balustrada z poręczą w kształcie węża ze złoconego brązu. Grube dywany... Znałem to wnętrze z migawek w telewizyjnych programach informacyjnych. Pierwszy raz znalazłem się w tych korytarzach władzy. Przeszliśmy szybko w bok. Za dębowymi drzwiami pilnowanymi przez dwu strażników, uzbrojonych w pistolety maszynowe, zaczynał się korytarz wiodący do jakichś pomieszczeń technicznych. Szliśmy nim dobrą chwilę. Wreszcie dotarliśmy do pomieszczeń, gdzie przetrzymywano zamachowców. Tu zatrzymał nas pułkownik UOP-u.

- Członkowie rządowej komisji poszukiwawczej - przedstawił nas wiceminister.

- W porządku - mruknął pułkownik. - Chcą panowie przesłuchać zatrzymanego?

- Od czegoś trzeba zacząć - westchnąłem.

Otworzył drzwi i weszliśmy do niedużego pomieszczenia. Za kwadratowym stolikiem siedział dwudziestoparoletni mężczyzna. Miał jasne włosy, oczy, ciągle jeszcze zaczerwienione od gazu obezwładniającego, łzawiły lekko. Nadgarstki skute kajdankami. Spojrzał na nas uważnie.

- Przesłuchiwali mnie już dobrzy i źli gliniarze, funkcjonariusze BOR-u, UOP-u, kontrwywiad, wywiad i chyba z dziesięć innych służb - powiedział cichym głosem. - Ale panowie, szczerze powiedziawszy, nie wyglądają na członków żadnej agendy... Chyba że do tych najpoważniejszych spraw kieruje się takich właśnie niepozornych...

- Tomasz N.N. i Paweł Daniec - przedstawił nas szef. - Ministerstwo Kultury i Sztuki.

- Tomasz Kowalski - odwzajemnił się zatrzymany. - To nawet wasze ministerstwo zainteresowało się moim wyczynem? To nie był happening artystyczny - dodał ze smętnym uśmiechem.

- Tak się składa, że jesteśmy detektywami specjalizującymi się w poszukiwaniach zbiorów muzealnych i dzieł sztuki, zarówno zaginionych jak i skradzionych - wyjaśniłem. -  Oddelegowano nas do komisji rządowej powołanej dla zbadania sprawy,

Na twarzy aresztanta odmalowało się uczucie ulgi

- Nareszcie - mruknął.

- A więc do rzeczy - sprowadziłem go na ziemię.

Zajęliśmy miejsca przy biurku. Włączyłem dyktafon przezornie zabrany z biura.

- Po co była ta cała szopka?

- Mój dziadek prowadził kancelarię notarialna, we Lwowie - wyjaśnił spokojnie młody człowiek - Po wojnie przeniósł się do Wrocławia. Z czasów lwowskich pozostały mu dwa dokumenty w zapieczętowanych kopertach. W dawnych czasach deponowano u adwokatów lub notariuszy testamenty z zaleceniem, by otworzyć je w dziesiątki lat po śmierci donatorów...

- Rozumiem - powiedział szef.

- Jeden z tych dokumentów mamy oddać prezydentowi Polski w roku 2056, drugi miał być odczytany po roku 2000... Gdy nadszedł czas, otworzyłem kopertę... wprawdzie moja rodzina od dawna już nie prowadzi kancelarii, ale zobowiązania przodków postanowiłem respektować.

- Bardzo to chwalebnie z twojej strony - uśmiechnął się pan Tomasz.

- A więc wewnątrz był testament i zalecenie, że skierowany jest do narodu polskiego. Doszedłem do wniosku, że najlepszym sposobem przekazania go uprawnionym będzie odczytanie go z trybuny sejmowej Niestety, jak się okazało, nie ma takiej możliwości. Odrobinę nagiąłem wiec przepisy... Wziąłem sześciu budowlańców z naszej firmy, kupiłem odpowiedni sprzęt zagłuszający i odczytałem co trzeba...

- Odrobinę nagiąłeś - zakpiłem. - Przez twój wyczyn polecą ze stołków szefowie wszystkich chyba tajnych służb...

- Nie będę płakał nad ich losem - uśmiechnął się Kowalski.

- Co ci za to grozi? - zaniepokoił się szef.

- W zasadzie to tylko chuligański wybryk... niska społecznie szkodliwość czynu. Pewnie wlepią mi jakąś grzywnę i wypuszczą po kilku tygodniach - wyjaśnił. - Drobna ofiara w porównaniu z uratowaniem honoru rodziny.

- Przejdźmy do rzeczy - poprosiłem. - Moglibyśmy zobaczyć ten testament?

- Zabrał go ten facet z UOP-u, który mnie pilnuje. Ten wysoki brunet ze znudzoną miną.

Szef wyszedł na chwilę i zaraz wrócił z pożółkłą nieco kartką papieru. Na górze pysznił się herb Arma, poniżej czerniało kilka linijek tekstu zapisanego starannym, kaligraficznym pismem. W rogu odbito pieczęć notariusza, poświadczającą autentyczność dokumentu.

Ja, inżynier Franciszek Rychnowski de Welehrad, wobec zaszłych wypadków podjąłem decyzją nieodwołalną zniszczenia wszystkich egzemplarzy mojego wynalazku o nazwie eteroid. Aby jednak bezcenne odkrycie nie przepadło dla potomności, jeden egzemplarz wraz z dokumentacją ukryłem przed wrogami moimi w bezpiecznym miejscu. Jak przypuszczam, okres lat siedemdziesięciu wystarczy, by pamięć o nim przepadła, a polujący na moje tajemnice wymarli. Tedy zalecam, by w roku 2000 lub później, naród nasz ponownie doznał błogosławionego działania promieni eteroidu. W tym celu niech delegowani przedstawiciele ludu polskiego maszynę odnajdą i w ruch puszczą. A wszelki pożytek z jej działania niech przysparza sławy naszej Ojczyźnie.

Dan we Lwowie, 26 V1928 r.

 

Poniżej widniał podpis inżyniera oraz nieczytelne podpisy świadków.

- A więc inżynier zdeponował gdzieś jakąś maszynę - mruknął szef. - I my mamy ją odnaleźć?

- Na to wygląda - uśmiechnął się Kowalski. - Jak widzę, oddaję sprawę w dobre ręce.

- Tylko pytanie, jak tego dokonać? Nie mamy żadnych wskazówek...

- Jest wskazówka - powiedział spokojnie zamachowiec. - Po drugiej stronie dokumentu.

Odwróciłem pospiesznie kartkę.

 

Odnajdźcie szyfr. On doprowadzi was na miejsce, tam gdzie nie dotarł książę Trubecki...

 

- Szyfr - oznajmił szef w zadumie, ale z zadowoleniem w głosie. - I to chyba trudny do złamania... Nareszcie jakieś poważne wyzwanie.

- Wskazówka jest dość mętna - zauważyłem. - Mam znaleźć szyfr... Tylko gdzie?

- Zapewne we Lwowie - zastanowił się Pan Samochodzik. - No cóż, pora na nas...

Pożegnaliśmy zatrzymanego i ruszyliśmy do wyjścia.

- Od czego zaczniemy? - zapytałem, gdy sadowiliśmy się w samochodzie.

- Pojedziesz do Biblioteki Narodowej, sprawdzisz w “Polskim słowniku biograficznym”, kim był ten Rychnowski. Jeśli nic nie znajdziesz, pojedziesz do Instytutu Historii Techniki. O osiemnastej jesteś w ministerstwie ze zdobytymi materiałami.

- Tak jest.

- Przy okazji jak będziesz w instytucie, wpadnij na uniwersytet i spróbuj kupić jakieś dobre opracowanie, najlepiej skrypt akademicki, na temat literatury rosyjskiej.

Spojrzałem zaskoczony na szefa.

- Pawle, książę Trubeckoj, jeśli oczywiście chodzi o tego, był poetą. To może być ważne... Pamiętaj, że w pracy detektywa bardzo ważna jest interdyscyplinarność... Im więcej gałęzi ludzkiej wiedzy ogarniesz, tym lepsze uzyskasz efekty. Nawet znajomość rosyjskiej poezji, jak widzisz, może się w życiu przydać...

Rządowa lancia wysadziła mnie w Alejach Niepodległości przed Biblioteką Narodową, a szef pojechał dalej - do ministerstwa

***

Zapukałem i po chwili wszedłem do gabinetu szefa.

- I jak poszukiwania? - Zapytał z żywym zainteresowaniem.

Zauważyłem, że kartkuje jakąś opasłą monografię, ozdobioną na grzbiecie sygnaturami naszej ministerialnej biblioteki.

- Niestety, bez skutku - powiedziałem. - Przejrzałem “Polski słownik biograficzny”, potem także “Słownik polskich pionierów techniki” i “Słownik techników polskich”. Nigdzie nie trafiłem na żaden ślad Rychnowskiego. Na wszelki wypadek zajrzałem też do “Spisu szlachty Królestwa Polskiego”. Nie notuje on Rychnowskich... Zajrzałem do bibliografii czeskiej: skoro pisał się “de Welehrad”, pomyślałem, że mimo polskiego nazwiska mógł być Czechem. Tam jednak także nikogo takiego nie ma...

- Ciekawe - mruknął szef. - Encyklopedie?

- W żadnej współczesnej go nie znalazłem, więc zajrzałem do przedwojennych. I także nic.

- A Instytut Historii Techniki?

- Nawet o nim nie słyszeli. W ich bazie danych też nie występuje...

Szef zafrasował się.

- Zajrzałem też do monografii o obronie Lwowa w 1918 roku. Pomyślałem, że jeśli mieszkał w tym mieście, to może jakoś się zapisał. Ale i tam nic...

- Potrafisz wykazać się zdrowym pomyślunkiem. Myślę, że tu nasze drogi rozumowania są zbieżne. - powiedział spokojnie. - Skoro poszedł do lwowskiego notariusza, to musiał mieszkać w tym mieście lub jego okolicach około 1929 roku... Książka telefoniczna?

- W Bibliotece Narodowej nie mieli z tego okresu ani jednej.

Zamyślił się. Wreszcie otworzył książkę w miejscu założonym starym biletem autobusowym.

- Mam tu dwu książąt Trubeckich, w fachowym zapisie nazwisko to jest transliterowane jako Trubieckoj. Sergiej był znanym językoznawcą, po rewolucji osiadł w Wiedniu, gdzie wykładał na uniwersytecie filologię słowiańską, drugi, nawiasem mówiąc jego kuzyn Paweł, piszący się najchętniej Paolo, był rzeźbiarzem impresjonistą... Od 1914 roku przebywał na emigracji w USA. Obaj zmarli w 1938 roku...

- Rzeźbiarz mógł mieć coś wspólnego z naszym inżynierem... - zauważyłem - Metal, odlewnictwo, posągi...

- Tak, zwłaszcza że w notce biograficznej wspomina się, iż projektował posągi, miedzy innymi Aleksandra II i premiera Piotra Stołypina... Posąg Stołypina stał w Kijowie...

Spojrzał z ukosa na ekran monitora.

- Oho, zdaje się jest odpowiedź na mój list.

Podszedł i stuknął w klawisze.

- Jest. To od Michaiła Derekowicza - powiedział zadowolony. - Do licha... jeszcze dwaj...

Spojrzałem na niego zaciekawiony.

- Książę Joan Trubieckoj, poeta, zamordowany przez bolszewików na Ukrainie... Czyli dobrze mi się w głowie kołatało, że był taki poeta...

- A drugi? - zainteresowałem się.

- Jego wnuk Grigorij Trubieckoj, członek komisji zabezpieczenia mienia ruchomego we Lwowie w 1916 roku

- Wtedy Rosjanie przejściowo zajęli miasto - przypomniałem sobie ten mało znany epizod pierwszej wojny światowej.

- Szef wydziału zagranicznego w rządzie generała Piotra Wrangla na Krymie, w ostatnich miesiącach walk sił zbrojnych południa Rosji... Zmarł na emigracji w 1929 roku... - uzupełnił Pan Samochodzik.

- Grigorij? - zastanowiłem się. - Lwów?

- Zakładając, że to poszukiwany przez nas człowiek.

Wystukał na klawiaturze kolejne pytania i posłał w świat.

- Dobra - powiedział. - Na razie chyba nie posuniemy się dalej. Chyba że coś przychodzi ci do głowy?

- Może trzeba wybrać się do Lwowa? - zauważyłem. - Tam pogrzebiemy w archiwach. Jest szansa, że natrafimy na jakieś ślady.

- Owszem. Bo chwilowo mamy bardzo mało punktów zaczepienia... I żadnych wskazówek, jak odnaleźć szyfr...

- A zatem mamy poszukać tajemniczego urządzenia - mruknąłem. - A co w nim jest takiego ciekawego? Jeśli zbudowano je na przełomie XIX i XX wieku, to z pewnością jest w tej chwili bardzo przestarzałe... Może i ciekawe albo cenne, ale już tylko jako zabytek, który można postawić w muzeum techniki ku uciesze gawiedzi...

- Też mnie to zastanowiło - powiedział spokojnie Pan Samochodzik - i zwróciłem się wprost z takim zapytaniem do pana Nowaka - posła, który postulował stworzenie komisji poszukiwawczej.

- I co ciekawego powiedział? - zainteresowałem się.

- Widzisz, Pawle, inżynier Rychnowski twierdził, że odkrył nowy, nieznany stan materii. Jakieś promieniowanie, które potęguje żywotne siły człowieka...

- To brzmi niedorzecznie - mruknąłem. - A skąd poseł o tym wiedział?

- Jest historykiem medycyny. Natrafił na wzmianki o inżynierze Rychnowskim w pamiętnikach dwóch ludzi, których opinii nie należy lekceważyć. Jednym był doktor Jordan z Krakowa.

- Coś mi mówi to nazwisko - zmarszczyłem brwi. - zaraz, to ten słynny higienista, który wymyślił akcję budowy placów zabaw dla dzieci, nazwanych potem Ogródkami Jordanowskimi! Faktycznie, to był poważny człowiek i nie dałby się okantować byle hochsztaplerowi... A drugi?

- Jan Stella-Sawicki...

Zamyśliłem się na dłuższą chwilę.

- Pułkownik Struś - zidentyfikowałem wreszcie. - Jeden z ważniejszych uczestników powstania styczniowego. Zdezerterował z carskiej gwardii, by przyłączyć się do swoich rodaków. Ale jego dalsze losy nie są mi znane.

- A gdzieś o nim czytał? - zdziwił się szef.

- W książce “Zapiski o polskich buntach i powstaniach” rosyjskiego historyka profesora Mikołaja Berga.

Pan Samochodzik uniósł brwi z uznaniem.

- To bardzo cenne źródło historycznie - powiedział. - A więc Jan Stella-Sawicki ukrywał się w Szwajcarii, stąd zresztą drugi człon nazwiska, bo obawiając się szpiclów używał nazwiska Jean Stella. Tam ukończył studia medyczne. Był uczestnikiem wojny francusko-pruskiej, potem osiadł we Lwowie, gdzie został inspektorem szpitali galicyjskich...

- Jak zetknął się z naszym inżynierem?

- Po wstępnych eksperymentach, które inżynier przeprowadził na chorych Stella-Sawicki umożliwił mu dalsze doświadczenia w szpitalu miejskim. I przydzielił lekarzy, którzy mieli prowadzić obserwacje.

- I jakie uzyskali wyniki? - zainteresowałem się.

- Dość zaskakujące. Promienie Rychnowskiego niszczyły nowotwory, gruźlicę, a nawet syfilis...

- To ostatnie można wyjaśnić - mruknąłem. - Ta choroba łatwo przechodzi w postać utajnioną... Choremu wydaje się, że wyzdrowiał, a tymczasem toczy go przez parę lat i unicestwia.

- Rychnowski leczył też choroby wzroku, nadciśnienie, choroby serca, reumatyzm i głuchotę - powiedział szef z kamiennym wyrazem twarzy.

- To niemożliwe - zaprotestowałem. - Te choroby mają bardzo różną przyczynę, odmienną etiologię, nie może więc istnieć lekarstwo, które pomagałoby na wszystkie...

- Owszem - skinął głową. - Całkowicie zgadzam się z twoim zdaniem. Ale obserwacje lekarzy przeczą zdrowemu rozsądkowi.

- Może padli ofiarą złudzenia albo zostali przekupieni.

- Niewykluczone. Ale przyznasz, że cię to zaciekawiło.

- Owszem - potwierdziłem. - Wiadomo coś bliżej na temat tego wynalazku?

- Urządzenie było napędzane korbką, a promienie inżynier wydmuchiwał z gutaperkowej rurki - szef z trudem zachował powagę.

- O, do licha - mruknąłem. - Korbka, hm... - silne magnesy wirujące względem siebie, fale elektromagnetyczne mógł tym robić, ale rurka!? Fale radiowe przechodzą przez gumę... Chyba ze atomy helu, czyli cząsteczki beta... Nie, to też by przeszło na wylot przez gumę. Dopiero beton je zatrzymuje... Szefie, to jakaś bzdura... A ci lekarze przydzieleni do pomocy opublikowali coś na ten temat?

- Nie zdążyli, po kilku tygodniach wspólnych badań Rychnowski pokłócił się z nimi i wyprowadził...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • achim.pev.pl