381, Prywatne, Przegląd prasy

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Nieszczęśliwy zbieg okoliczności? 10 kwietnia 2010 roku samolot z Prezydentem RP rozbił się podczas podejścia do lądowania, blisko lotniska Smoleńsk – Północny. Do zdarzenia doszło o godzinie 8:41:06. W wypadku zginęły wszystkie osoby znajdujące się na pokładzie. Wg opublikowanego w styczniu 2011 roku raportu MAK katastrofa była następstwem błędów pilotów, a pośrednio przyczyniły się do niej naciski ze strony znajdującego się pod wpływem alkoholu polskiego generała. Obsługa naziemna nie ponosi żadnej odpowiedzialności, samolot był całkowicie sprawny, a lotnisko należycie przygotowane na przyjęcie polskiej delegacji. Polska opinia publiczna i część polityków, a przede wszystkim media powtarzają bezmyślnie te „rewelacyjne” ustalenia i konkluzje. Szeroko komentowane są m.in. kwestie związane z naciskami, z samobójczymi wręcz skłonnościami pilotów, ich niekompetencją, spekulacje na temat ukształtowania terenu i jego wpływu na zachowania załogi. Ostatnio „na topie” jest kłótnia gen. Błasika z kpt. Protasiukiem przed wylotem z Warszawy. Miały jednak miejsce również zdarzenia i okoliczności mniej eksponowane w mediach. Liczne, tzw. zbiegi okoliczności, które towarzysząc od początku zarówno samej katastrofie jak również prowadzonemu śledztwu, zdają się jednak przeczyć całkowitej przypadkowości zdarzenia. Już na długo przed 10 kwietnia, przy udziale czołowych polityków polskich zaistniały pierwsze, prawie przemilczane przez media fakty. Oto bowiem w dniu, w którym wylądował w Polsce powracający z remontu w Samarze Tu-154M 101, samobójstwo popełnił Grzegorz Michniewicz – dyrektor generalny Kancelarii Premiera. Nie zostawił żadnego listu pożegnalnego, a jedynie wykonał kilka telefonów i wysłał SMS do Tomasza Arabskiego. Treść tej wiadomości jest oficjalnie nieznana. Nie wiadomo czy śmierć pana Michniewicza ma cokolwiek wspólnego z katastrofą polskiego samolotu ale dziwić może zbieżność czasowa i fakt ciszy medialnej po jego rzekomym samobójstwie. Podobnie nie sposób stwierdzić czy z tą tragedią ma bezpośredni związek to, że w wyniku protekcji Bronisława Komorowskiego, wówczas jeszcze Marszałka Sejmu, ministrem pełnomocnym w ambasadzie RP w Moskwie został Tomasz Turowski. Nową posadę objął on w połowie lutego 2010 roku i od razu zajął się przygotowywaniem obchodów katyńskich 7 i 10 kwietnia. Właśnie z jego osobą związana jest osobliwa, tragiczna w swojej wymowie zbieżność zdarzeń. Biografia pana Turowskiego sprzężona jest bowiem z dwiema największymi tragediami naszego narodu: z zamachem na Jana Pawła II i katastrofą smoleńską. Z doniesień IPN wynika mianowicie, że w latach 1976-1985 był on tzw. „nielegałem”, czyli najgłębiej zakonspirowanym szpiegiem działającym w Watykanie. Ciężko oprzeć się wrażeniu, że jego obecność w 1981 roku w Stolicy Apostolskiej, oraz w 2010 roku w Smoleńsku nie była dziełem przypadku. Oczywiście, również w tym przypadku nie można z całą pewnością wykluczyć zbiegu okoliczności… Również bez znaczenia może być fakt, że najpierw pod koniec stycznia, a następnie 17 marca 2010 roku min. Tomasz Arabski udał się z wizytą do Moskwy, aby w jednej z restauracji, przez dwie godziny prowadzić rozmowy z Rosjanami. Wyjątkowym zrządzeniem losu, właśnie tego dnia Kancelaria Prezydenta wysłała do MSZ pismo informujące, że w uroczystościach zaplanowanych na 10 kwietnia wezmą udział wszyscy najważniejsi polscy dowódcy wojskowi. Minister Arabski nie chce jednak ujawnić treści prowadzonych rozmów utrzymując, że spotkanie miało charakter nieformalny. Kolejne dziwne sploty zdarzeń ujawnia raport MAK. Mianowicie czytamy w nim, że katastrofie polskiego samolotu towarzyszyło uszkodzenie linii przesyłu energii elektrycznej WŁ-6kW PS Północna. Raport jednak ogranicza się wyłącznie do lakonicznej informacji o tym, że takie zdarzenie miało miejsce. Nie ma ani słowa o czasie, w którym została przerwana wskazana linia, jak do tego doszło i jak długa była przerwa w dostawie energii do odbiorców. Nie wspomina się również o tym, że linia ta zasilała system radiolatarni NDB. Dopiero z informacji zawartych w wewnętrznym protokóle spółki Smolenskenergo, do której należała zerwana linia dowiadujemy się, że uszkodzenie nastąpiło o 10:39:35 (cz. miejscowego) czyli dokładnie 15 sekund przed rozpoczęciem odbierania przez system samolotu sygnału markera dalszej radiostacji prowadzącej. Zgodnie z tym samym protokółem, przywrócenie zasilania nastąpiło o 10:41:11 – dokładnie 5 sekund po katastrofie. Może to nic nie znaczyć, może to być czysty przypadek… Bardzo istotną rolę w wypadku naszego Tu-154M odegrała bez wątpienia mgła. Dziwne w tym przypadku jest to, że to zjawisko pojawiło się niespodziewanie, wbrew prognozom meteorologicznym i nasilało się do chwili katastrofy, po której natychmiast zaczęło ustępować, aby po godzinie niemal całkowicie się rozproszyć.  Naturalnie znaleźli się świadkowie i eksperci, którzy twierdzili, że jest to częste i naturalne w tym rejonie. Nikt jednak głośno nie wyraził wątpliwości odnośnie prawdopodobieństwa zaistnienia tego zjawiska i jego krańcowego nasilenia akurat w chwili lądowania samolotu z polską delegacją, złożoną z osób w większości niewygodnych dla rosyjskiego reżimu. Mgłę nakręcił polski montażysta Sławomir Wiśniewski, a film został włączony w materiał dowodowy. Można przyjąć za naturalne, że włączył on kamerę i skierował w kierunku, z którego miał nadlecieć nasz Tupolew, ale moment jej wyłączenia jest kolejnym, niebywałym wręcz zbiegiem okoliczności. Otóż koniec nagrania następuje dokładnie na trzy i pół minuty przed katastrofą. Powodem wyłączenia kamery jest, jak twierdzi sam montażysta wyjście na dach pracowników, którzy skutecznie przeszkadzali w filmowaniu. Mało tego, mając kamerę w ręku, słysząc dziwny huk silników samolotu „pies ogrodnika” jak sam siebie określił pan Wiśniewski, nie reaguje w jedyny możliwy sposób, to jest nie zaczyna nagrywać. Oczywiście los jest złośliwy, tak się zdarza… Dwie godziny obiektywnie bezsensownego kręcenia mgły i koniec zapisu tuż przed kulminacyjnym momentem. Równie zastanawiającą „złośliwością przedmiotów martwych” jest ujawniona w raporcie MAK awaria urządzeń nagrywających, której efektem stał się m.in. brak zapisu łączności pomiędzy kierownikiem lotów i oficerem meteo. Otóż, jak czytamy: „na ścieżce nr 7 (…) szpuli nr 5 brak jest informacji o rozmowach w relacji kierownik lotów – meteo 10. 04. 2010 roku, a jest stary zapis z października – listopada 2009 roku, co świadczy o niesprawności bloków głowic kasujących i zapisujących danej ścieżki”. Podobnie rzecz miała się z zapisem wideo stanowiska pracy kierownika strefy lądowania, który nie został zarejestrowany w wyniku zwarcia przewodów pomiędzy kamerą, a magnetowidem. Dokumentacja fotograficzna również nie została wykonana. Biorąc pod uwagę, że te dowody miały ogromne znaczenie dla ustaleń śledztwa, mamy do czynienia z kolejnym, trudnym do racjonalnego wytłumaczenia, zbiegiem okoliczności. Mówiąc o pracownikach obsługi naziemnej smoleńskiego lotniska, nie sposób nie wspomnieć, że jak wynika z dokumentów prokuratorskich, jeden ze wspomnianych kontrolerów, niejaki Wiktor Anatoliewicz Ryżenko był oddelegowany z jednostki wojskowej z Twer do pracy na lotnisku Siewiernyj tylko “do czasu zakończenia lotów, 10 kwietnia”. Jak się okazuje dowódcą tej jednostki był pułkownik Nikołaj Krasnokutskij… Zasygnalizować warto jeszcze dziwny relatywizm Rosjan w wydawaniu pieniędzy. Oto bowiem na wycięcie drzew, wybetonowanie drogi przez sam środek miejsca katastrofy i szczegółowe badania specjalistyczne na zawartość alkoholu we krwi ofiar środki były, natomiast na zabezpieczenie wraku przez długie miesiące nie znaleziono złamanego rubla. Na koniec, wybuch wulkanu na Islandii uniemożliwił przywódcom światowym wzięcie udziału w uroczystościach pogrzebowych pierwszej pary na Wawelu. Tak bardzo chcieli przyjechać ale cóż… Nieszczęśliwy zbieg okoliczności! Piotryd

Katastrofa w jednym stenogramie “Nasz Dziennik” ujawnia, jak pracowali polscy urzędnicy w Moskwie. Miałkie dysertacje Kopacz i Parulskiego utrwalone w rosyjskich dokumentach. Dotarliśmy do niepublikowanego w Polsce stenogramu krótkiego posiedzenia rosyjskiej komisji państwowej do zbadania katastrofy smoleńskiej, w którym 13 kwietnia ub.r. wzięli udział przedstawiciele strony polskiej: gen. Krzysztof Parulski, płk Edmund Klich i minister zdrowia Ewa Kopacz. Zamiast skorzystać z okazji przedstawienia Rosjanom polskich postulatów, wszyscy troje rozpływali się w zachwytach nad gościnnością, profesjonalizmem i doskonałym tempem pracy Rosjan. – Pracujemy jak jedna duża rodzina – egzaltowała się Kopacz. O czym jeszcze rozmawiali polscy urzędnicy tuż po katastrofie? Posiedzenie obrazuje, w jaki sposób polska strona rządowa zaprzepaściła szanse na zapewnienie sobie maksymalnego instrumentarium w dochodzeniu w sprawie katastrofy Tu-154M. To właśnie w jego trakcie gen. Tatiana Anodina powiedziała po raz pierwszy publicznie, że badanie katastrofy odbywać się będzie według zasad załącznika 13 do konwencji chicagowskiej. To stwierdzenie zostało milcząco przyjęte przez wszystkich uczestników spotkania, bez najmniejszego protestu ze strony polskiej. Zebranie pod przewodnictwem premiera Władimira Putina odbyło się we wtorek po katastrofie. Nie podjęto na nim żadnych decyzji. Wiele wskazuje na to, że rosyjska komisja państwowa do zbadania katastrofy smoleńskiej spotkała się tylko raz. Niezależnie od niej działały już w Smoleńsku służby ministerstwa sytuacji nadzwyczajnych i innych, w moskiewskim biurze ekspertyz medycyny sądowej trwały identyfikacje ofiar i sekcje zwłok, na miejscu katastrofy pracowała komisja techniczna powołana przez rząd Federacji Rosyjskiej, natomiast badaniem katastrofy zajął się Międzypaństwowy Komitet Lotniczy (MAK). O pracach komisji technicznej mówił wicepremier Siergiej Iwanow, który stwierdził, że zakończono m.in. przeszukiwanie terenu, gromadzenie szczątków samolotu i zabezpieczanie wszystkich urządzeń na miejscu. Z dostępnego stenogramu spotkania z 13 kwietnia wynika, że to ta komisja prowadziła pierwsze prace przy czarnych skrzynkach i zajęła się synchronizacją zapisów obu rejestratorów (głosu oraz parametrów technicznych). Także ta grupa specjalistów miała stwierdzić, że silniki samolotu były sprawne i pracowały na pełnych obrotach. Premier Putin wspomniał natomiast o przeznaczeniu konkretnych kwot z budżetu na wydatki związane z “usługami pogrzebowymi i przebywaniem w Moskwie rodzin ofiar” w wysokości 12,2 miliona rubli (około miliona złotych). Rosjanie w pierwszych dniach po katastrofie sami również nie byli pewni, kto i na podstawie jakich przepisów ma zajmować się katastrofą. Komunikat MAK wydany 10 kwietnia mówi o wspólnej komisji komitetu i ministerstwa obrony. – Dnia 12 kwietnia odbyło się zebranie z udziałem rosyjskiego generała jako przewodniczącego komisji po ich stronie i Morozowa [szefa komisji technicznej MAK - przyp. red.] jako jego zastępcy – opowiadał “Naszemu Dziennikowi” płk Edmund Klich. Ten generał to Siergiej Bajnietow, szef służby bezpieczeństwa lotów rosyjskich Sił Powietrznych. Stronę polską również reprezentował wojskowy, płk Mirosław Grochowski z MON. Jednak wkrótce role się odwróciły i śledztwo przejęli cywile, to znaczy MAK z reprezentującym Polskę Edmundem Klichem. Ostateczna decyzja w tej sprawie musiała zapaść właśnie podczas posiedzenia rządowej komisji 13 kwietnia. W skład zespołu rządowego oprócz Putina wchodzi 15 osób. To wspomniany już wicepremier Iwanow, przewodnicząca MAK oraz pięciu ministrów (spraw nadzwyczajnych, zdrowia, spraw zagranicznych, transportu i spraw wewnętrznych), a także szef FSB i komitetu śledczego Prokuratury Generalnej, dowódca Sił Powietrznych, gubernator obwodu smoleńskiego i dyrektor zakładów tupolewa oraz kilku urzędników instytucji związanych z lotnictwem. Spotkanie z 13 kwietnia było najprawdopodobniej jedynym posiedzeniem “Komisji państwowej dla stwierdzenia przyczyn katastrofy samolotu Tu-154, która miała miejsce 10 kwietnia 2010 roku w obwodzie smoleńskim”. Jak ustalił “Nasz Dziennik”, spotkanie trwało około godziny. Obok premiera głos zabrał Iwanow. Następnie gen. Tatiana Anodina mówiła o pracach jej komitetu. Stwierdziła, że zabezpieczono rejestratory i przystąpiono do badania ich zapisów, a także rozpoczęto prace na miejscu zdarzenia. Wspomniała o współpracy z ministerstwem obrony, ale raczej zdawkowo, i zaraz przeszła do opisu swojej organizacji, która “prowadziła międzynarodowe badania w 58 państwach i nigdy ich ustalenia nie zostały podważone w postępowaniu sądowym”. To stwierdzenie jest zresztą w gruncie rzeczy nieprawdziwe, gdyż w 2007 roku azerski pilot Aleksandr Kazancew wygrał sprawę przed sądem, w której uznano ustalenia MAK za niewystarczające. Jednak był to proces przeciwko liniom lotniczym, a nie posiadającemu immunitet dyplomatyczny kierownictwu MAK. Na posiedzeniu występowała również minister zdrowia Tatiana Golikowa i prokurator Aleksandr Bastrykin oraz przedstawiciele Polski. Byli to: płk Edmund Klich (przez połączenie wideokonferencyjne ze Smoleńskiem), minister zdrowia Ewa Kopacz i szef Naczelnej Prokuratury Wojskowej gen. Krzysztof Parulski (również przez wideotelefon). W stenogramie uderza, że ich wystąpienia mają charakter kurtuazyjny, pełne są podziękowań i zapewnień o pełnej satysfakcji ze współpracy ze stroną rosyjską. Nie padają praktycznie żadne oczekiwania, wnioski, żądania. Przedstawiciele Polski nie wykorzystali okazji, gdy byli w obecności premiera Rosji i kierowników wszystkich instytucji związanych z lotnictwem i wszelkiego rodzaju śledztwami, by wzmocnić swoje instrumentarium w dochodzeniu zmierzającym do wyjaśnienia przyczyn i przebiegu katastrofy polskiego rządowego Tupolewa.

Współpraca wręcz “wzorowa” “Pierwszy raz jestem świadkiem czegoś takiego, takiej dobrej, można rzec, wzorowej współpracy” – mówi na przykład minister Kopacz. O współpracy i uczestniczeniu przedstawicieli Polski we wszystkich działaniach osoby biorące udział w posiedzeniu mówiły zresztą znacznie częściej. Wzmianka o polskich współpracownikach znajduje się we wszystkich wystąpieniach rosyjskich uczestników konferencji. Co z tego wynikło, pokazały kolejne tygodnie i miesiące. Wszystkie polskie organy zajmujące się katastrofą smoleńską mają poważne zastrzeżenia do tej współpracy, nie otrzymują obiecanych materiałów, nie ma odpowiedzi na najważniejsze pytania, Polacy są ignorowani podczas czynności zarówno MAK, jak i prokuratury. Wszyscy też wiemy, w jakich warunkach przetrzymywany jest wrak Tu-154M. Jedyny głos przedstawiający jakiś problem pochodził od obecnego na sali niezidentyfikowanego Polaka. Dotyczył badania systemów radiolokacyjnych. – Wtedy to pytanie Putin zadał mi. Odpowiedziałem, że systemy radiolokacyjne nie były dotąd badane, ale mamy odpowiednie środki i jestem gotowy do natychmiastowego włączenia się w to badanie – relacjonuje płk Edmund Klich w rozmowie z “Naszym Dziennikiem”. Niestety, żaden z uczestników tego zebrania, do których udało się nam dotrzeć, nie pamięta, od kogo pochodziło to ważne pytanie. Tej części posiedzenia nie znajdziemy również w opublikowanym stenogramie.

Anodina rozdawała karty Na interesującym nas posiedzeniu gen. Anodina powiedziała po raz pierwszy publicznie, że badanie katastrofy odbywać się będzie według zasad załącznika 13 do konwencji chicagowskiej. To stwierdzenie zostało milcząco przyjęte przez wszystkich uczestników rosyjskich i polskich. Ostateczną decyzję o wyznaczeniu Edmunda Klicha na akredytowanego przy MAK wydał minister obrony narodowej Bogdan Klich, a nie minister infrastruktury. Z formalnego punktu widzenia badaniem lotu wojskowego powinno zajmować się MON. A zatem polskie władze dostosowały się do warunków podyktowanych przez Rosjan. Trzeba mieć na uwadze pewną subtelność prawną. Badanie prowadzi MAK z użyciem załącznika 13 do konwencji chicagowskiej, ale jako podręcznika metodologicznego, a nie podstawy prawnej. Tę stanowi zaś polecenie premiera Rosji z 13 kwietnia 2010 roku. Dokument ICAO opisywał jedynie zasady i procedury badania katastrofy. Nic dziwnego, że gdy 12 stycznia MAK zakończył prace, to ich wyniki zostały przekazane do rosyjskiej rządowej komisji, która była jego mocodawcą, a nie do instytucji międzynarodowych. Następnego dnia premier Putin wydał zarządzenie o zakończeniu prac komisji. Istniała ona zatem dokładnie dziewięć miesięcy. W tym czasie zebrała się najprawdopodobniej tylko raz, a jej prace kończy zdawkowy komunikat. Czytamy w nim, że “w wyniku prac komisji zabezpieczono konieczny zasób materiałów i informacji koniecznych do wykonywania ekspertyz i badań; fragmenty samolotu zostały umieszczone w chronionej strefie w celu przeprowadzenia dodatkowych badań, o ile będą konieczne, wykonano prace związane z identyfikacją zmarłych”. Dalej mowa jest o badaniu prowadzonym przez MAK, “któremu udzielono wszelkiej pomocy”. Komisja uznała więc swoją misję za zakończoną, a wszelkie materiały zostały przekazane prokuraturze w związku z “przeprowadzanym postępowaniem karnym”. – Można wyrazić ubolewanie, że tak stanowczo deklarowana dobra współpraca ze stroną polską nie zaowocowała choćby tym, że jakiekolwiek odniesienia do uwag polskich dołączonych do raportu MAK nie stały się przedmiotem publicznego komunikatu tej komisji – komentuje mecenas Piotr Pszczółkowski, reprezentujący bliskich śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Piotr Falkowski

Ten sam kahał witał Niemców Pomordowanych przywozili na wozach bez trumien. Przykrywali je tylko białymi prześcieradłami. Niektóre zwłoki były porąbane w kawałki. Nie miały rąk, nóg, miały odcięte głowy. Nie starczało czasu na ich pochówek. Ludzie kopali doły na cmentarzu i składali do nich zmasakrowane zwłoki. Ksiądz zdążył je tylko poświęcić i chwilę się pomodlić. Zaraz podjeżdżały następne furmanki. Wkroczenie Niemców w czerwcu 1941 r. do Międzyrzeca Koreckiego pan Julian zapamiętał równie dobrze jak Sowietów w 1939 r. W jakiejś mierze było ono podobne do ich wejścia do miasta. Nowych okupantów witał ten sam kahał żydowski. - Byłem znowu na rynku i widziałem, z jakim entuzjazmem Żydzi witali Niemców – wspomina Julian Jamróz. – Ci zbaranieli, byli zdziwieni i wściekli. Oficerowie zaczęli bić po twarzach i kopać starszyznę żydowską, a żołnierze wywracać przygotowane stoły. Zrobił się wielki lament – aj waj, szatan przyszedł – można było usłyszeć z tłumu uciekających Żydów. Polacy też byli przestraszeni. Okazało się jednak, że nie było tak źle. Niemcy wprowadzili porządek i unormowali wszystkie sprawy. W sklepach ponownie pojawiły się towary. Ludzie odetchnęli, bo za Sowietów po najprostsze artykuły takie jak nafta, czy mydło trzeba było stać w kolejce. Jak ktoś nie piekł sam chleba, to też miał kłopot z jego kupnem. Niemcy zamknęli tylko szkołę i zamienili ją w koszary miejscowego garnizonu, składającego się z  kompanii Wehrmachtu. Ukraińcy tolerowani przez Niemców od początku zaczęli się szarogęsić. Dokonali pogromu Żydów, w trakcie którego splądrowali ich domy. W 1942 r. w Międzyrzecu zostało utworzone getto żydowskie, szybko zresztą zlikwidowane przez (nadzorowaną przez Niemców) policję ukraińską. W tym samym czasie tu i ówdzie słyszało się już o napadach na Polaków, które w 1943 r. zaczęły przybierać masowy charakter. Byłem wtedy ministrantem w parafii św. Antoniego, której proboszczował ks. Jan Pająk i uczestniczyłem w pogrzebach ofiar z okolicznych miejscowości, których było po kilka dziennie. Naoglądałem się tylu strasznych rzeczy, które wciąż śnią mi się po nocach.

Na wozach bez trumien Pan Julian robi pauzę, zamyka oczy i łapie oddech, jak gdyby po raz kolejny chciał przywołać tamte makabryczne obrazy. - Najgorzej było na początku lata 1943 r., gdy pomordowanych przez Ukraińców przywozili ich sąsiedzi na wozach bez trumien – wspomina. – Przykrywali je tylko białymi prześcieradłami. Niektóre zwłoki były porąbane w kawałki. Nie miały rąk, nóg, miały odcięte głowy. Nie starczało czasu na ich pochówek. Ludzie kopali doły na cmentarzu i składali do nich zmasakrowane zwłoki. Ksiądz zdążył je tylko poświęcić i chwilę się pomodlić. Zaraz podjeżdżały następne furmanki. Po dziś dzień nie wiem, czy ksiądz proboszcz, który znał swych parafian zapisywał nazwiska ofiar, czy starczało mu na to czasu. Usiłowałem jakoś to ustalić, ale niestety nie udało mi się to. W „Materiałach do dziejów diecezji łuckiej” znalazłem tylko relację ks. Pająka z lipca 1943 r., w której donosi, że cały dekanat korecki „przeżywa straszne tortury” i z 2 sierpnia 1943 r., w której stwierdza, że stan dekanatu jest „rozpaczliwy” i de facto nie istnieje. Polacy mieszkający w gminie masowo opuszczali swoje domostwa i szukali schronienia w Międzyrzecu. Zajmowali oni pożydowskie domy, które stały puste. W nocy chowali się w kościele. Sądząc, że tu im nic nie grozi. W miasteczku działał pluton AK pod dowództwem sierżanta Pawłowskiego, w skład którego wchodzili m.in. członkowie „Strzelca” wyszkoleni przez mojego ojca, ale brakowało im broni. Niemcy zachowywali się biernie i nie kwapili się do obrony Polaków i walki z Ukraińcami.

Ma rozkaz nas wymordować - W pewnym momencie ojciec uznał, ze nie ma na co czekać i trzeba z Międzyrzeca uciekać. Przyszedł do niego uczeń, który stał się już wtedy czeladnikiem – Semen Podlisiecki – i oświadczył mu – panie Jamróz uciekajcie, bo mój brat dostał rozkaz, by was i rodzinę Surowców wymordować. Był to dobry znajomy, do którego chodziliśmy na czaj, zrobił nawet zdjęcia całej naszej rodzinie, które mam po dziś dzień. Ojciec zorganizował przerzut całej familii do Równego. Przekupił niemieckiego kierowcę, który w konwoju wywoził zboże z majątku hrabiego Steckiego. Ten za odpowiednią porcję szpeku, masła i jajek, ukrył mnie na ciężarówce między workami i przewiózł do Równego. Mogłem zabrać ze sobą tylko niewielką walizkę  z dykty, do której włożyłem tylko parę wartościowych książek. Cała reszta została w Międzyrzecu. W Równem mieszkał brat ojca, czyli mój stryj Tadeusz Jamróz, pracujący na poczcie. Mieszkał on na Grabniku przy ul. Cichej 5. U niego znaleźliśmy schronienie.

Ojciec szył mundury „Niemiecki kierowca przewiózł kolejno całą rodzinę. Warunki do życia były oczywiście trudne. Polskich rodzin szukających w Równem dachu nad głową i uciekających przed nożami Ukraińców nie brakowało. Ja z ojcem i braćmi mieszkałem u stryja na strychu. Macocha z siostrą dostały od stryja pokój. On sam z rodziną gnieździł się w drugim. Dziadkowie i inni dalsi członkowie rodziny mieszkali jeszcze w domach dwóch rodzin. Łącznie było nas dziesięć osób. Dziadek wyjechał z Międzyrzeca na furze zaprzyjaźnionego Ukraińca, razem z przywiązaną do niego  krową„Białką”. Na wozie wiózł trochę zboża i różnego dobytku. Jakimś cudem udało mu się pokonać 40-kilometrową trasę z postojami, Ukraińcy go nie zamordowali i nie obrabowali. Pasanie tej dziadkowej krowy dopóki na końcu żeśmy jej nie zjedli, należało później do moich obowiązków. Stryj pracował na poczcie, której dyrektorem był Antoni Wróblewski, pochodzący z Jarosławia, zajmujący się w rówieńskiej konspiracji sprawami kwatermistrzowskimi. Przyjął on do pracy na poczcie także mojego ojca. Szył mundury dla pocztowego komanda, zajmującego się odbudową linii telefonicznych na trasie Równe-Kijów. Pracując na poczcie ojciec dostawał tzw. deputat, który pozwalał nam przeżyć. Chodziłem na pocztę i odbierałem od ojca paczki, zawierające różne wiktuały. Były wśród nich m.in. marmolada z dyni, cukier, kasze. W paczkach tych, o czym sam nie wiedziałem, przenosiłem z poczty do stryja meldunki.

Poszukiwanie meldunku - Pewnego razu zajrzałem do paczki i w cukrze znalazłem jakąś karteczkę. Myślałem, że się rpzypadkowo zaplątała i odruchowo ją wyrzuciłem. Gdy zaniosłem paczkę do domu, stryj się od razu zainteresował, dlaczego ją otworzyłem. Gdy mu powiedziałem o karteczce, wpadł w popłoch. Odbył ze mną jeszcze raz drogę na pocztę prosząc, bym przypomniał sobie, gdzie wyrzuciłem karteczkę. Nie udało mi się jednak jej znaleźć. Stryj chodził ze mną jednak jeszcze wielokrotnie i na trzeci dzień karteczkę tę znaleźliśmy. Zawierała ona jakieś ważne informacje. Stryj nie zrezygnował jednak ze mnie jako gońca i często wysyłał mnie z różnymi przesyłkami. Otrzymałem od niego pas parciany, do środka którego wkładał różne przesyłki. Często nosiłem mydło. Tak mi się przynajmniej zdawało. Dopiero później dowiedziałem się, że owe kostki z dziurką w środku to nie było mydło, tylko trotyl. Nosiłem je na ulicę Białą do pana Generowicza do mieszkania zajmowanego przez stryja. Już po wojnie dowiedziałem się, że miał stopień sierżanta i pseudonim „Wacek”, a w konspiracji jako saper wysadzał w powietrze różne obiekty. Nosiłem również gazetki do jakiegoś szewca mieszkającego koło browaru. Chodziłem z przesyłkami ściśle wyznaczonymi trasami. Znajdowali się na nich obserwatorzy z konspiracji sprawdzający, czy wykonuję zlecone zadanie.

Przygotowania do mordu Pasąc dziadkową „Białkę” pan Julian był świadkiem przygotowań do mordu grupy więźniów, wśród których co najmniej stu należało do polskiej konspiracji. Mordu dokonano na przedmieściach Równego – w tzw. Cegielni. Jego autorem było gestapo i policja ukraińska. - Owa Cegielnia to były tzw. glinianki, czyli doły, z których wybierano glinę na cegły do budowania Równego – mówi. – Otoczone były łąkami , na które w porze kwitnienia kwiatów tutejsi mieszkańcy nie radzili wchodzić. Wydzielały one tak intensywny zapach, że powodował zawroty głowy, a nawet utratę przytomności. W jednym z dołów, z którego wybrano glinę Niemcy zorganizowali „mordownię”. Mnie i grupkę chłopaków często towarzyszących mi przy pasieniu krowy zainteresowało, po co Niemcy jeżdżą do tej glinianki. Podkraść się do niej nie było łatwo. Przy gliniance stała warta. Nam jakoś się udało. Na własne oczy widziałem jakieś belki, deski, kupę sznurów, dużo ściętych choinek, siekiery i jakieś beczki z czarną mazią. W kilka dni później nad Równem od strony glinianek zaczął snuć się czarny dym. Okazało się, że Niemcy w gliniance zbudowali szubienice i część więźniów powiesili. Innych rozstrzelali. Zwłoki pomordowanych ułożyli w pryzmy, obłożyli choinkami, oblali mazią z beczek i podpalili. Ludzie wiedzieli, co się dzieje. Chodzili przygnębieni, modlili się itp. Dzisiaj przypominam sobie, że chociaż historycy piszą tylko o jednym mordzie, to w tych gliniankach było prawdopodobnie więcej. Jeden z nich miał miejsce na przełomie lipca i sierpnia. Część zbóż stało bowiem jeszcze na polach. Niemcy również wtedy jeździli do glinianek.

Miał narobić rumoru Z konspiracją pan Julian był związany aż do wkroczenia oddziałów Armii Czerwonej. Otarł się on nawet o kapitana Leopolda Świklę, dowódcę okręgu, który przyjeżdżał do dyrektora poczty Antoniego Wróblewskiego na naradę. Spotykał się z nim zawsze w gabinecie na pierwszym piętrze. Mnie stryj ustawiał wtedy przy poczcie z drabinką. Gdybym zobaczył Niemców lub policję ukraińską, miałem tę drabinkę rzucić, narobić rumoru i uciekać. Taki przypadek na szczęście nigdy nie miał miejsca. Sowieci wzięli Równe niejako z marszu, zaskakując Niemców. 2 lutego 1944 r. ich czołówki pojawiły się na ulicach miasta. Przez całą noc prowadziła ogień niemiecka artyleria. Strzelała też bateria ustawiona niedaleko domu, w którym mieszkaliśmy. Nad ranem wszystko nagle ucichło. Mój ojciec był tym bardzo zaniepokojony. Obawiał się, że za nimi wkroczą banderowcy i wszystkich nas wymordują. W pewnym momencie, może to była czwarta czy piąta nad ranem, zobaczyliśmy na ulicy kilkunastu idących ulicą partyzantów. Byli ubrani w kufajki , na głowie mieli uszanki, a uzbrojeni byli w pepesze i karabiny pomalowane na czerwono. Poszli szybko dalej i w chwilę po tym pojechała ulicą tankietka z czerwoną gwiazdą. Dopiero wtedy żeśmy odetchnęli. Wcześniej nie widzieliśmy czerwonych gwiazd na uszankach partyzantów i nie wiedzieliśmy, do jakich formacji należą. Na wkroczenie głównych sił radzieckich przyszło nam jednak trochę poczekać. Tuż po przejeździe tankietki przed oknami naszego budynku przebiegł zakwaterowany w pobliżu Niemiec, kompletnie zaskoczony.

W koszuli i w gaciach - Zaspany w koszuli i w gaciach bez munduru, tylko w butach i z rewolwerem w ręku. Przytrzymując gacie, biegł w stronę poczty. Nie wiem, co się z nim stało. Być może Sowieci go zastrzelili. Po kilku dniach, gdy Sowieci na dobre zagościli w Równem odnalazł nas znany z Międzyrzeca już nie lejtnant, ale kapitan z NKWD. Przyszedł do ojca z butelką wódki. Oświadczył mu, że teraz Sowieci i Polacy nie są już wrogami i będą ze sobą współpracować. Wypił z ojcem tę butelkę i nadmienił mu, ze będzie teraz Armii Czerwonej potrzebny. Szybko zmobilizowano go do Armii Czerwonej razem z maszyną do szycia. Ojciec chciał się wymówić i pójść do polskiej armii. Dywizja generała Zygmunta Berlinga stała przecież wówczas w Kiwercach. Nowikow jednak twardo oświadczył, że jest on potrzebny Armii Czerwonej. W dywizji, do której go wcielono zajmował się przede wszystkim obszywaniem żołnierzy. Brał też udział w walkach o Dubno i Łuck. Spod Warszawy jego zgrupowanie skierowano na Węgry. Zdobywał m.in. Budapeszt. Za końskim ogonem przepływał wraz z innymi żołnierzami Dunaj. Sporo czerwonoarmistów, jak mi ojciec opowiadał, zginęło podczas forsowania Dunaju i zdobywania Budapesztu. Ci, co przeżyli, pofolgowali sobie również z Węgierkami, gwałcąc wszystkie, które się nawinęły. To też był zapewne przyczynek do „umocnienia” przyjaźni węgiersko-sowieckiej. Za stolicą Węgier mój ojciec został ciężko ranny w nogi i trafił do szpitala. W maju 1945 r. dostał urlop i przyjechał do Równego. Gdy ojciec pana  Juliana walczył w szeregach Armii Czerwonej jego rodzina została bez środków do życia.

Nosił wodę ze studni - Każdy z nas musiał coś robić, żeby zarobić na utrzymanie- wspomina Julian Jamróz.- Macocha gotowała jakąś zupę i sprzedawała na targu. Ja najmowałem się w piekarni do noszenia wody. Wówczas bowiem bieżąca woda i kanalizacja były tylko w centrum miasta. Na przedmieściach wszyscy brali wodę ze studni. Brałem więc dwa wiadra, koromysło i nosiłem wodę ze studni do wanny w piekarni. Jak nawiozłem całą, to dostawałem bochenek chleba. Jak przy okazji udało mi się ukraść drugi, to chodziłem dumny jak bohater, bo byłem żywicielem rodziny. Pomagałem też dziadkowi w rżnięciu drewna itp. Jak ojciec wrócił do Równego, szybko załatwił papiery wyjazdowe i w początku maja jeszcze przed zakończeniem wojny, w ramach tzw. repatriacji, wyjechaliśmy jednym z pierwszych transportów do Polski. Nasz pociąg skierowano na północ do Działdowa. Tam jednak nie dojechaliśmy. W Lublinie zostaliśmy zawróceni do Rawy Ruskiej. Wcześniej wykorzystując postój, wymknąłem się , żeby zobaczyć obóz koncentracyjny na Majdanku. Dostałem za to lanie od ojca, który obawiał się, że gdzieś zaginę, a pociąg odjedzie. Ze mną był jednak kierownik transportu i wiedziałem, że bez nas on nie odjedzie.

Wybuchła panika - Jak ludzie zorientowali się, że pociąg z Lublina kieruje się na Rawę Ruską , czyli zawraca na Ukrainę, w konwoju wybuchła plotka, ze Polacy nas nie chcą i Ruscy wywiozą nas na Sybir. Niektórzy z „repatriantów” na dworcu w Lublinie mówili po ukraińsku i pozostali zgłaszali do nich pretensje, że przez nich polskie władze wzięły cały transport za szukających schronienia w Polsce rezunów z UPA. W niektórych wagonach wybuchła panika. Ludzie zaczęli wyładowywać dobytek, w tym krowy i konie. Mnie było do tego oczywiście warunków i zwierzęta łamały sobie nogi. Trzeba było je dorzynać. Na dobitek złego z Rawy Ruskiej na drugim torze jechał na obławę oddział NKWD, którego większość żołnierzy miała mongolskie rysy twarzy. Jak ludzie zobaczyli czerwone otoki na czapkach i azjatyckie twarze, to się dopiero przerazili i rzucili się do pobliskiego ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • achim.pev.pl