384. Webber Meredith - Lekarz do wziecia, harlekinum, Harlequin Medical Duo

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Meredith Webber

 

Lekarz do wzięcia

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

WITAJCIE W CROCODILE CREEK!

Złote litery na zielonym tle. Baaardzo patriotycznie, tylko czego tutaj szuka kobieta, która wychowała się w penthousie w centrum Melbourne, i której cały kontakt z dziką przyrodą sprowadza się do jaszczurki trzymanej w domu przez koleżankę? Oj, chyba przesadziła.

Nie pierwszy zresztą raz!

Chociaż... rzucenie w Lindy pierścionkiem zaręczynowym to nie przesada. Ten celny rzut rozładował napięcie i pomógł stłumić mordercze instynkty, bo niewiele brakowało, a ukatrupiłaby byłą już najlepszą przyjaciółkę, ewentualnie swojego speszonego, i obecnie również byłego, narzeczonego Daniela.

Kate, uświadamiając sobie nagle konsekwencje podjętej ad hoc decyzji, zjechała na trawiaste pobocze i zapatrzyła się ze zgrozą w tablicę z nazwą miasteczka. A więc klamka zapadła, oto dotarła ostatecznie do miejsca przeznaczenia i licho wie, co ją tu czeka.

Czy to w ogóle możliwe, że w takiej zapadłej dziurze o idiotycznej nazwie – Krokodylowy Strumień, koń by się uśmiał! – zdoła znaleźć odpowiedzi na dręczące ją pytania, bez których to odpowiedzi nie odbuduje swojego życia?

Znowu wróciła myślami do tego, co sugerowałaby nazwa miejscowości. No nie! Przecież nikt nie budowałby miasta nad strumieniem, w którym naprawdę żyją krokodyle.

Zerknęła jednak przez ramię na... tak, raczej rzekę niż strumień. Strzeżonego Pan Bóg strzeże. Wrzuciła bieg i ruszyła. Tutaj, w północnym Queenslandzie, wszystko jest możliwe.

 

– Przejedziesz przez miasteczko, potem przez most, miniesz szpital i zobaczysz duży dom na cyplu.

Wskazówki, których przełożona pielęgniarek udzieliła jej wczoraj wieczorem przez telefon, były zwięzłe, ale wyczerpujące. Droga przecinająca miasto doprowadziła ją do trochę rozchwierutanego mostku. Spojrzała przez boczną szybę i znowu naszła ją pokusa, by się zatrzymać. Praktycznie pośrodku miasteczka rozciągała się piaszczysta plaża, którą lizały leniwie fale zielonkawobłękitnego morza. Zgrzana i dosłownie lepiąca się od potu w tym ostatnim z pięciu dni jazdy, tęskniła za wodą, ale w domu czekał na nią niejaki Hamish.

W tym domu!

Czy to aby na pewno ten? Tam, na cyplu, po południowej stronie tej magicznej zatoczki?

W dzieciństwie marzyła o zamieszkaniu w domu nad morzem. Podniecona docisnęła mocniej pedał gazu. Tak, ten budynek po prawej to zdecydowanie szpital. Niski, stosunkowo nowoczesny, otoczony palmami i roślinami o soczyście zielonych liściach, z podjazdem dla karetek, wejściem do izby przyjęć i parkingiem.

A za szpitalem dom – na wzgórzu, nad morzem. Zaparkowała na małym, wyłożonym cementowymi płytami placyku z boku, wyciągnęła z bagażnika walizkę i wspięła się po schodkach na szeroką werandę.

Drzwi frontowe były otwarte, ale mimo wszystko zapukała. Nie doczekawszy się reakcji, zawołała dla formalności „dzień dobry!”, przekroczyła próg i ruszyła niepewnie szerokim korytarzem biegnącym na przestrzał przez środek starego budynku.

– Masz pojęcie, jak trudno zorganizować rodeo? – Na końcu korytarza pojawił się wysoki mężczyzna, wymachując słuchawką telefonu. Pytanie, nie dość że dziwaczne, zadane zostało z lekkim szkockim akcentem. – Ty pewnie jesteś Kate?

Kate uśmiechnęła się po raz pierwszy od sześciu miesięcy. No, może niecałych sześciu.

– Na to by wyglądało – powiedziała, stawiając walizkę na podłodze i ruszając ku niemu z wyciągniętą ręką. – Kate Winship. Przełożona powiedziała mi wczoraj przez telefon, że po domu oprowadzi mnie Hamish, a więc pewnie ty.

– Hamish McGregor – potwierdził, ściskając jej dłoń.

Kate spojrzała mu w oczy. Były ciemnoniebieskie, prawie granatowe. W każdym razie tak wyglądały w ciemnym korytarzu wielkiego, starego domu, który, jak została poinformowana, nazywano domem lekarzy.

W nagłym przypływie paniki wyszarpnęła rękę z jego uścisku i zaczęła się cofać. Jeden krok. Drugi.

W zrobieniu trzeciego przeszkodziła jej walizka. Odwróciła się i schyliła po nią.

– Ja wezmę. – Do pokonania dzielącej ich odległości wystarczył mu jeden długi krok. Wyjął jej walizkę z ręki. – Umieścimy cię tutaj. Pokój należał wcześniej do Mike’a, ale on... No nic, wkrótce wszystkich poznasz. Powiem tylko, że ostatnio coraz więcej osób decyduje się na współlokatora, dzięki czemu zwolniło się kilka pokoi dla pielęgniarek, których kwatery są właśnie odnawiane.

Spojrzał na Kate z przekornym uśmiechem.

– Uczciwie ostrzegam, siostro Winship, w Crocodile Creek od paru tygodni szaleje epidemia beznadziejnych przypadków miłosnych, a więc proszę uważać.

– Miłość?! Mnie to nie grozi – zapewniła go. – Jestem uodporniona, niepodatna, zaszczepiona. Wirus miłości się mnie nie ima.

Położył walizkę na łóżku i odwrócił się. Uniesione wysoko ciemne brwi sięgały niemal kosmyka gęstych ciemnych włosów, który opadł mu na czoło. Te brwi zadawały nieme pytanie, na które ona ani myślała odpowiedzieć. Ale on wciąż na nią patrzył. Czekał...

Pora skierować rozmowę na bezpieczniejsze tory.

– Po co organizujecie rodeo?

– Zamarzył nam się basen kąpielowy – odparł, odsłaniając w uśmiechu zdrowe, białe zęby.

– No tak, oczywiście. Basen kąpielowy dla wierzgających byków i narowistych koni?

Zachichotał. Gdyby nie była uodporniona...

– Zbieramy fundusze na basen dla Wygery, osady aborygenów leżącej w głębi lądu – wyjaśnił, poważniejąc. – Młodzież zanudza się tam na śmierć, w niektórych przypadkach dosłownie. Z tych nudów wykańczają się, wąchając rozmaite świństwa – farby, kleje, spaliny – albo giną w kraksach podczas wariackich wyścigów samochodowych, które sobie dla rozrywki urządzają.

– I kiedy to rodeo?

– W następny weekend. Dlatego właśnie dom świeci dziś pustkami. Wszyscy, co mają wolne, pojechali do Wygery organizować przetarg na budowę tego basenu. Oferty firm powinny już wpływać. W akcję zaangażowała się cała miejscowa społeczność. Ja zostałem, bo mam dyżur pod telefonem. Powiedziano ci, że mamy tu samolot i helikopter?

Przerwał mu dzwonek telefonu. Wyszedł go odebrać, a Kate otworzyła walizkę, jednak przygnębiona tym, co usłyszała o młodych rdzennych Australijczykach, którzy z nudów odbierają sobie życie farbą i spalinami, straciła jakoś ochotę do jej rozpakowania.

Przyjechała tu dowiedzieć się czegoś bliższego o swojej matce, a nie zbawiać świat, mówiła sobie, ale nie pomagało. Wrócił Hamish.

– Słuchaj – powiedział, odgarniając z czoła ten niesforny kosmyk. – Wiem, że dopiero co przyjechałaś i głupio mi cię o to prosić, ale czy nie poleciałabyś ze mną do wezwania? W szpitalu rzyga właśnie piętnaścioro małolatów przywiezionych z jakiejś imprezy i personel ma pełne ręce roboty.

Kate zatrzasnęła wieko walizki.

– Prowadź mnie do samolotu.

– Najpierw zmień buty na jakieś ludzkie. Te sandałki w kwiatki może są i ładne, ale możesz sobie w nich skręcić kostkę, kiedy będą cię opuszczali do pacjenta.

– Nie podobają ci się moje buty? – obruszyła się, ale otworzyła z powrotem walizkę i wyjęła traperki. Resztę stroju – czekoladowe spodnie rybaczki i T-shirt w nieco jaśniejszym kolorze, z purpurowym kwiatkiem wyhaftowanym na ramieniu, też wypadałoby zmienić na praktyczniejszy, ale mniejsza z tym.

Ściągnęła sandały i usiadła na łóżku, by włożyć traperki.

– Nie musisz nade mną stać. Powiedz tylko, gdzie mam przyjść. Na to lotnisko, które widziałam po drodze?

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • achim.pev.pl