388, Prywatne, Przegląd prasy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Raport Kozieja jednostronny. Za mało o zapobieganiu katastrofom. Premier powinien znać procedury wyjaśniania wypadków. Wywiad z Pawłem Solochem Prezydenckie Biuro Bezpieczeństwa Narodowego przygotowało, zakończony już za czasów prezydentury Komorowskiego, raport z wnioskami wynikającymi z katastrofy smoleńskiej. Z kolei na internetowej stronie Instytutu Sobieskiego ten tekst został zrecenzowany przez Pawła Solocha. Soloch, były wiceminister spraw wewnętrznych, wchodził początkowo w skład zespołu generała Stanisława Kozieja, który pracował nad raportem. Odszedł jednak z BBN jeszcze przed jego ostatecznym napisaniem. Jego recenzja jest umiarkowanie krytyczna. Raport Kozieja poruszył jego zdania wiele tematów ważnych, ale niektóre istotne wątki pominął. Możliwe, że z powodu ograniczeń politycznych. Piotr Zaremba przeprowadził specjalnie dla portalu wPolityce.pl krótki wywiad z Pawłem Solochem.
- Piotr Zaremba: Pańska generalna ocena raportu generała Kozieja? - Paweł Soloch: Kierunek dobry, ale tekst uważam za mocno niekompletny. Na plan pierwszy wybija się kwestię: jak zminimalizować liczbę ofiar. Czyli koncentruje się na pytaniu, jak rozmieszczać VIP-ów, czy mogą latać jednym i tym samym samolotem. Ja zaś wolałbym żeby dużo więcej mówiło się o tym, jak unikać samych katastrof. Kiedy uczestniczyłem w BBN w spotkaniach z fachowcami, choćby lotnikami, rozmieszczenie VIP-ów było dla nich sprawą całkiem drugorzędną
- Raport Kozieja nie mówi nam, jak unikać katastrof? - Trochę mówi. Przypomina choćby oczywistość: powinny być sporządzane listy potwierdzeń, a nie są.
- Co to są listy potwierdzeń? Przybliżmy czytelnikom. - To jest opis stanu lotniska sporządzany zawczasu przez specjalne wysłaną ekipę. Jeszcze przed przylotem VIP-a.
- Czyli jednym słowem, gdyby ktoś poleciał wcześniej i sprawdził, to co dzieje się w Smoleńsku, jak wygląda ten obiekt... - Tak robiono jeszcze w latach 90. Potem z tego zrezygnowano, podobno z powodu zbyt wielkich kosztów. O konieczności sporządzania takich list raport wspomina akurat. Ale o wielu okolicznościach już nie wspomina nie wspomina. Choćby o stanie wyszkolenia polskiej armii. Mówi się trochę o 36 Pułku, ale nam lotnicy tłumaczyli, że tak jest w całej armii: choćby ze szkoleniami. Przecież katastrof lotniczych było w Polsce wiele, choćby słynna katastrofa Bryzy. Nie da się w kiepsko szkolonym wojsku, sztucznie wyodrębnić jednego elitarnego pułku.
- Pisze Pan w swojej recenzji: zbyt wiele miejsca poświęcono zasadom postępowania samych VIP-ów na pokładzie, a zbyt mało naciskom wywieranym na tychże VIP-ów. To nie jest obrona Lecha Kaczyńskiego? - Absolutnie nie. Skoro raport próbuje bardzo szczegółowo skodyfikować zachowanie VIP-a, tak aby nie wywierał nacisku na załogę, trzeba sobie postawić pytanie: a co jeśli przeciwnicy polityczni tego VIP-a próbują mu utrudnić życie? A konkretnie korzystanie ze sprzętu lotniczego. Ta jednostronność raportu ma moim zdaniem charakter polityczny. Niech pan zwróci uwagę, że w takiej sytuacji, zaufanie tego VIP-a do podawanych mu informacji może być, delikatnie mówiąc, ograniczone.
- Czyli pilot mówi prezydentowi: pogoda jest kiepska, a prezydent... - Może mieć uzasadnione powody żeby mu nie ufać.
- W jednej sprawie Pan i generał Koziej jesteście zgodni: koordynatorem odpowiedzialnym za korzystanie z VIP-owskich samolotów jest Kancelaria Premiera. - Tak, to rzeczywiście słuszna teza, choć minister Arabski nie poczuwał się do tego w pismach do BBN. Natomiast zabrakło mi w raporcie generała Kozieja innego wątku. Słyszymy, że premier Tusk wybrał sobie całkiem arbitralnie formę dochodzenia w sprawie katastrofy smoleńskiej. Tak zwaną konwencję chicagowską, z wszystkimi tego negatywnymi konsekwencjami. Powtórzył to nawet ostatnio w rozmowie z Moniką Olejnik. Ja uważam, że nie powinien mieć takiej swobody. Te procedury powinny być szczegółowo opisane. Rozmawiał Piotr Zaremba
Obrzucanie błotem Śp. Gen. Andrzeja Błasika. Użyteczni idioci, czy agenci wpływu? Wczoraj, 14 marca w programie "Minęła dwudziesta" TVP INFO wyemitowała wywiad z wdową po gen. Andrzeju Błasiku, Panią Ewą Błasik. W wywiadzie Pani Błasik, stanowczo zaprzeczyła o informacji jakoby Jej Mąż spożywał alkohol przed wylotem, przypomniała jak ważna to była wizyta dla Niego jak i całej rodziny. Może trudno niektórym widzom przyjąć było, że takie wartości jak pamięć o pomordowanych za Ojczyznę i do tego jeszcze krewnych są ważne. Jeśli ktoś się wahał w tej kwestii to komentarze po wywiadzie rozwiewały takie "wątpliwości". Współczuję Pani Ewie Błasik z powodu tragicznej straty Męża. Niestety, na tym Jej tragedia nie zakończyła się. Imię gen. Andrzeja Błasika jest szargane bez podawania jakichkolwiek dowodów. Pozornie, TVP INFO dała możliwość obrony dobrego imienia Jej Męża. Ale tylko pozornie.
Natychmiast po emisji wywiadu do ataku przystąpili, i tu mam problem jak nazwać tych osobników... Andrzej Stankiewicz i Sławomir Sierakowski nie tylko nie przyznali iż brali udział w nagonce na nieżyjącego gen. Andrzeja Błasika, ale z całą mocą potwierdzili "prawdziwość" zarzutów pod Jego adresem. A mianowicie, iż był w kokpicie, wywierał nacisk na pilotów, był pod wpływem alkoholu. Nadal w mocy pozostał zarzut, że to sam Dowódca Sił Powietrznych siedział za sterami TU-154M. A gdzie dowody???
1. Gen. Andrzej Błasik przebywał w kokpicie w momencie katastrofy. Pytanie. Kto to stwierdził??? Gdzie jest kokpit???
2. Gen. Andrzej Błasik był pod wpływem alkoholu. Pytanie. Kto i kiedy pobrał próbki krwi??? Czy był przy tym polski patomorfolog??? Co z alkoholem endogennym???
3. Gen. Andrzej Błasik siedział za sterami TU-154M. Pytanie. Na podstawie jakiego dowodu to stwierdzono???
4. Gen. Andrzej Błasik wywierał presję na pilotów. Pytanie. W jaki sposób??? Na jakiej podstawie to stwierdzono???
5. Skąd pan Stankiewicz wie, iż Gen. Andrzej Błasik leciał do Smoleńska 10 kwietnia 2010 roku po wypiciu kieliszka wódki??? To są pytania jakie powinni stawiać dziennikarze. Kim są ci panowie? Agentami wpływu, czy użytecznymi idiotami? MD - blog
Krótko o celu powieści Grossów Żydzi pod okupacją rosyjską mają (o czym pisałem) na sumieniu więcej Polaków, niż polscy szmalcownicy Zydów. I na tym tle należy oceniać reakcję Polaków na żydowskich kolaborantów z okupantem po roku 1941 - podchodzono do nich tak, jak do folksdojczów w Polsce pod okupacją niemiecką. Wydaje mi się, że publikacja powieści Grossów nie była przypadkowa: stanowi ona element presji na rząd Platformy po niedawnych konsultacjach rządowych w Jerozolimie, a których głównym tematem (wyciszonym w polskich mediach z obawy na reakcje) była kwestia odszkodowań za mienie żydowskie. Niestety, Polacy nie mają swego lobby w Polsce, by zażądać odszkodowań dla bezprawnie wywłaszczonych i ograbionych ziemian, przedsiębiorców, rzemieślników itp przez PKWN.
http://www.youtube.com/watch?v=HAREl6cVq-4&playnext=1&list=PLA47B1427FD81A82E
Post sriptum: Grossowie nie zdają sobie chyba sprawy z tego, że ich pisanina prowadzi do narodzin antysemityzmu w Polsce, w kraju, w którym uratowano najwięcej Żydów w okupowanej przez Niemcy Europie. Jeżeli to było także ich celem, to należy zapytać się, co dalej? A o tym, że złote żniwa na holocauście są głównie udziałem Żydów, którzy holocaust znają tylko z literatury, napisał już Norman Finkelstein w swej naukowej książce Przedsiębiorstwo Holocaust. Nie należy zapominać o tym, że olbrzymia ilość Żydów, pomordowanych w okupowanej Polsce, pochodziła spoza Polski – z Francji, Niemiec, Węgier etc.; ci, nie znając języka, nawet w przypadku ucieczki z transportu na miejsce zagłady, mieli nikłą szansę na ocalenie. Oczywiście ta wielka liczba pomordowanych Żydów w niemieckich obozach zagłady rzuca światło na Polskę jako miejsce kaźni. Fakt, że w okupowanej przez Niemcy i Rosję Polsce zginęło jednak więcej Polaków, niż Żydów, nikogo nie interesuje.Za jednego uratowanego Żyda rozstrzeliwano całą rodzinę. Polecam Państwu lekturę wspomnień Ostatnie dni Żydów w Pińczowie Stanisława Jaklewicza. Pisze on także o rabunku mienia pożydowskiego (na podobnej zasadzie Żydzi rabowali propolskie mienie zadenuncjowanych Rosjanom Polaków), ale też o rozstrzelaniu rodziny, przechowującej Żydów. Ten Adamczyk, którzy przechowywał pod stodołą w Zakamieniu 10 Żydów, w tym rodzinę garbarza Rojta, nie ma drzewka w Jad Waszem. Jego brat, zamordowany w Auschwitz, nie ma nawet grobu. Ot, taki polski los. Polacy nie dbali o uznanie dla swych czynów. Gwoli przypomnienia: ofiarami pierwszych egzekucji, jakie miały miejsce w Polsce już we wrześniu 1939 roku, byli Polacy wyznania niemojżeszowego. Ostatnie z nich miały miejsce w 1956 roku, a nawet i później. Jan Bogatko
Kolejna biała plama... Nieznany wywiad Zbyt dobrze pamiętam, żeby przebaczyć, generale… Morsik
Kolejna mroczna tajemnica… I jak zawsze – baaardzo mglista obietnica jej rozwiązania. Dzięki Morsikowi z portalu Wielka Solidarność możemy przedstawić Wam nieznany wywiad z żołnierzem biorącym udział w pacyfikacji Trójmiasta w Grudniu 1970. Szokujący wywiad…
Zbyt dobrze pamiętam W latach 60. zeszłego stulecia gdańskie stocznie przyjmowały do pracy bardzo dużo mężczyzn, dla których nie starczało miejsc w hotelach robotniczych. Wobec tego stocznie wynajmowały u mieszkańców Trójmiasta pokoje na ich zakwaterowanie. Spora liczba tych młodych ludzi pochodziła ze wschodnich terenów Polski i Rzeszowszczyzny. Wśród nich byli i tacy, którzy po prostu, albo uciekli z domów nie chcąc pracować na ojcowskiej, upadającej gospodarce, albo nie wrócili do rodzinnych domów, z tych samych przyczyn, po odbyciu służby wojskowej. Ci właśnie nie utrzymywali z rodzinami żadnych kontaktów. Moja Babcia wynajmowała pokój trzem stoczniowcom. Jeden – najstarszy z nich miał rodzinę w Tczewie i na niedziele i święta wyjeżdżał do domu. Trzech z nich pochodziło ze wsi z południowo-wschodnich rejonów Polski. Po masakrze w Gdyni, ten z Tczewa, wrócił na kwaterę, zabrał swoje rzeczy i bardzo szybko zniknął bez słowa. Dwóch nie wróciło do Nowego Roku. Myśleliśmy, że się przestraszyli i wyjechali do domów na święta, że niebawem wrócą. Jednak nie wrócili i wobec tego Babcia pojechała do stoczni zgłosić ten fakt. Po kilku dniach przyjechał pod blok samochód i przyszli do nas dziwni ludzie z teczkami. Długo spisywali wszystko, co Babcia określiła jako własność tych dwóch „zaginionych”. Wielokrotnie dopytywali się, czy to już wszystko i czy na pewno nie ma jakichś listów od ich rodzin i czy zna ich adresy. Wszystkie drobiazgi zapakowano do worków, które zaplombowano. Ponieważ umowa na wynajem pokoju była wciąż ważna, po kilku dniach pojawiło się trzech nowych lokatorów…
Ilu takich „nieznanych”, o których nikt się nie upomniał, spoczywa w zbiorowych mogiłach? Te wątpliwości ciągnęły się za mną przez całe dziesięciolecie. Gdy nadeszły miesiące „Solidarności” do moich rąk trafił maszynopis rozmowy przeprowadzonej w lutym 1981 r. z człowiekiem, który w czasie tych tragicznych wydarzeń znalazł się „po tamtej stronie” i brał udział w tłumieniu demonstracji robotniczych. Jego relacja potwierdza moje obawy, potwierdza to, co widziałem, potwierdza moją ocenę ilości śmiertelnych ofiar w Trójmieście, którą szacuję na blisko 1000 zabitych… Byłem wówczas pod komitetem, pod dworcem, w okolicy budynku telewizji. Widziałem „akcje” sił bezpieczeństwa w okolicach obydwu bram Stoczni Gdańskiej. Dotarłem nawet na przystanek SKM Gdynia-Stocznia i obserwowałem ostatnie operacje zabierania ciał poległych… Zbyt dużo widziałem, żeby zapomnieć… Zbyt dobrze pamiętam, żeby przebaczyć, generale…
PO TAMTEJ STRONIE nieznana relacja z tragedii Grudnia ‘70
Zacznijmy od początku całej sprawy. Wczesnym rankiem o świcie w poniedziałek 14 grudnia 1970 r. – ile miał Pan lat, gdzie się Pan znajdował i jaką funkcję Pan pełnił? Nie pamiętam, czy to było czternastego, czy w Gdańsku były już rozruchy, czy tylko wstępne zajścia. W wojsku nie mieliśmy dokładnej informacji o tym, co się w kraju dzieje. O tych zajściach dowiedzieliśmy się w czasie pełnienia służby z radia. Nie pamiętam, z jakiej rozgłośni, ale oczywiście z rozgłośni zagranicznej. W naszym monotonnym życiu codziennym było to czymś pobudzającym, ciekawym. Jeszcze nie przychodziło nam na myśl, że w związku z tym gdzieś zostaniemy użyci. Nastało mi 21 lat, człowiek myślał o sprawach przyziemnych, że rano trzeba wstać na pobudkę i zaprawę poranną, niż czy gdziekolwiek będzie się użytym. Byłem wtedy po podoficerskiej szkole wojsk specjalnych. Taka jednostka, jak ta, w której byłem, podlegała bezpośrednio dowództwu Układu Warszawskiego.
Jakie to są oddziały? „Niebieskie berety”? Nie, to są specjalne oddziały szturmowe. W czasie swojej służby chodziłem w trzech mundurach, to znaczy, o ile w ogóle chodziłem w mundurze. W czasie służby w formacjach wojsk lotniczych zajmowałem się ochroną stanowiska dowodzenia korpusu. Przedtem występowałem w mundurze „czerwonych beretów”, bo takie wyszkolenie też przeszedłem. Nosiłem też mundur marynarski, bo w marynarce wojennej też pełniłem służbę. Czasem występowałem po cywilnemu, zależy od rodzaju zadania, jakie akurat było zlecane.
W tym czasie byłem w [...] – (dane mogące ułatwić identyfikację rozmówcy). tzn. w ochronie stanowiska dowodzenia. Służba była tego rodzaju, że byłem przydzielony normalnie do służby na stanowisku dowodzenia i tam chodziłem, ale nie wykonywałem zadań, które mieli wyznaczone tamtejsi żołnierze. Byłem po prostu tak zwanym w wojsku „wolnym elementem”, który z pozoru robił, co chciał. W zasadzie mieliśmy zadania ściśle określone, ale nie wiem, czy to jest istotne? Dostałem rozkaz wyjazdu z [...] do Wicka Morskiego, najpierw zresztą do Ustki, a kiedy zgłosiłem się na komendę w Ustce, okazało się, że chodzi o poligon za Ustką – Wicko.
Jechał Pan sam czy z jakąś grupą? Po szkole, którą skończyłem było nas w [...] chyba czterech, a trzech dostało rozkaz wyjazdu. Przynajmniej tych ludzi znałem.
Ale nie była to żadna sformowana jednostka? Nie przypuszczam, nie rozpatrywałem się dokładnie w tym względzie, ale ze znajomości rzemiosła wojskowego wiem, że nie byli to ludzie przypadkowo wybrani, tylko ludzie, którzy byli w tych sprawach dobrze wyszkoleni. Tam właśnie przebrano nas w mundury ćwiczebne marynarki wojennej, to jest w takie ciemne „moro” z pagonami czarnymi, kurtki marynarskie ocieplane. Bardo szybko, dosłownie do późnych godzin nocnych, napływali nowi żołnierze – przywożono ich samochodami i autobusami. W międzyczasie dowiedzieliśmy się w Ustce, że jest tam również szkoła marynarki wojennej, gdzie były wtedy trzy czy cztery kompanie szkolne, sformowane dwie kompanie szturmowe ze starego rocznika ze szkoły i z młodego rocznika tych „przerośniętych”, którzy byli poprzednio w innych jednostkach, a przeszli do szkoły na czas pełnienia służby.
Czy oddziały przeznaczone do użycia w Gdańsku były formowane tylko w Wicku, czy też w innych miejscowościach? Z tego, co wiem formowane były także w Ełku, Słupsku, w jednostce w Braniewie, a raczej w Orzyszu. Tam, o ile wiem, formowano te jednostki. W Wicku powstały dwie nasze kompanie specjalnego przeznaczenia. Każdy pluton składał się z 21 ludzi – był to tzw. wzmocniony pluton, a pluton wypadowy liczył 11 ludzi. Większość ludzi była z kadry podoficerskiej z czynnej służby wojskowej, w stopniu podoficera lub starszego szeregowca, a wyposażono wszystkich w broń odpowiednią do ataku szturmowego.
Czy była to broń z pełnym zapasem ostrej amunicji? Tak. Oprócz broni osobistej wyposażeni byliśmy w granaty, w środki pozoracyjne – może niezupełnie pozoracyjne, bo to są petardy, CGN-y, C-ósemki, środki łzawiącokrztuszące. Wyposażeni byliśmy w RKM-y i GM-y – to jest ręczna broń maszynowa z nasadką do strzelania granatami, do strzelania z amunicji wzmocnionej, no i granatniki bezodrzutowe. Amunicja nie była wydzielana, absolutnie, po prostu każdy ładował, ile chciał. Mieliśmy wzmocniony zapas amunicji. Dostaliśmy trzy magazynki do ładownicy, czwarty do automatu, także magazynek pięciostrzałowy z amunicją specjalną do strzelania granatami nasadkowymi. Poza tym była amunicja w paczkach. Było polecenie brać amunicji tyle, ile każdy mógł upchać w kieszeniach. Od skrzynki z amunicją odchodziło się wtedy, kiedy było widać, że już nie ma gdzie więcej jej wsadzić. Poza tym na pluton wypadały chyba po trzy skrzynki amunicji zaplombowane i zamknięte w drewnianych opakowaniach, w które wchodzą po dwa zasobniki. Z tym uzbrojeniem część nas pojechał do Ustki jako dowódcy plutonów i drużyn do dwóch kompanii szkolnych. Oni pojechali samochodami, natomiast część tej jednostki śmigłowcami wylądowała na Grabówku.
Grabówek to jest dzielnica Gdyni? Tam było lotniska marynarki wojennej i lotnictwo wojsk obrony powietrznej kraju.
Czy sformowano dwie kompanie? Czy każda miała dowódcę? Tak. Jednego z dowódców znałem. Był to oficer chyba w stopniu kapitana, trudno jest mi w tej chwili przypomnieć sobie nazwisko. Zanim wydano nam bron i oporządzenie dodatkowe, wzmocnione racje żywności, mieliśmy odprawy.
To jest bardzo ciekawe. Co mówiono, jak tłumaczono całą sprawę? Mówiono nam o tym, że w Gdańsku, i w ogóle na Wybrzeżu doszło do rozruchów. Że wystąpiły grupy autochtonów, przeciwko ustrojowi, socjalizmowi, które chcą dokonać przewrotu w Polsce podobnemu temu, jaki nie udał się w Czechosłowacji. Że ci ludzie żądają uznania mniejszości narodowej niemieckiej w Gdańsku, że chodzą z transparentami domagającymi się Gdańska jako wolnego miasta.
Z tego, co Pan mówi, można wnioskować, że kładziono duży nacisk na to, jakoby czynnikiem sprawczym rozruchów były elementy niemieckie, lub rzekomo pochodzenia niemieckiego. Może niezbyt bardzo, gdyż szczególny nacisk położony był na to, że są to grupy wywodzące się spośród byłych żołnierzy AK, ze stronnictw pozostających za granicą, tych prolondyńskich.
Z tak zwanego „reakcyjnego podziemia”? Właśnie tak. Doszły do tego w Gdańsku jeszcze inne wyjaśnienia. Zobaczyliśmy tam bowiem, że nie są to autochtoni z transparentami, a jest natomiast dużo robociarzy, młodych ludzi i kobiet. Tłumaczono nam wtedy, że podczas rozruchów, pod wpływem entuzjazmu, przeszły do działania także grupy o małym wyrobieniu społecznym i politycznym – inspirowany tłum.
A kto to szkolenie robił? Kadra, kadra oficerska. Ci, którzy byli z nami. Nie mogę powiedzieć, że wszyscy, bo później były przypadki, że kadra oficerska też odmawiała wykonania rozkazów na ulicach Gdańska, ale szczególnie celował w tym ów kapitan z Ustki, którego znałem, a którego nazwiska nie mogę sobie przypomnieć.
Czy pamięta Pan, którego dnia znaleźliście się w Gdańsku? To mogło być najwcześniej we wtorek lub w środę. Pierwsze strzały padły w Gdańsku w środę. Przynajmniej takie jest dotychczasowe nasze przekonanie w świetle tego, co wiemy. Gdy ja znalazłem się w Gdańsku, to już była strzelanina na ulicy.
A więc rzucono was do akcji jakby w drugiej fazie? Jednostki, które były już uprzednio w Gdańsku, jakie – nie wiem – już brały udział w zajściach.
Czy jednostki, które były w Gdańsku wcześniej, były to jednostki wojskowe, czy też służby bezpieczeństwa? Były to jednostki wojskowe. Przypominam sobie doskonale, że była jednostka „niebieskich beretów” ze Słupska, która poniosła nawet dotkliwe straty w sprzęcie i nawet w ludziach. Spalono im kilkanaście transporterów opancerzonych, kilka „Skotów”.
Co to jest „Skot”? To jest taki samochód opancerzony, coś w rodzaju czołgu, tylko ma osiem lub dwanaście kół gumowych. Uzbrojony w KM 22mm, działko przeciwlotnicze i karabin maszynowy. Poza tym załoga jest wyposażona w broń automatyczną krótką TMP 63 i ma dość zasobny magazynek podręczny do obrony własnej „Skota” – jeśli zostanie uszkodzony. Znajduje się tam jeszcze AKM GN do strzelania z granatów termicznych – są to środki do rzucania napalmu. Jest to jednostka doskonale wyposażona i uzbrojona, przede wszystkim załoga jest szkolona bardzo intensywnie.
Jaki jest cel taktyczny takiego „Skota”? Przeciwko piechocie nieprzyjacielskiej? To jest broń pościgowa, bardzo szybka, wozy rozwijają prędkość do 100 km/h przy sprzyjających warunkach. Jeśli czołgi są w mieście bez desantu, bez osłony w zasadzie nieprzydatne, to „Skot” jest tam bardzo operatywnym wozem. Jest to wóz, który nawet bez desantu na pancerzu, rozwijając dużą szybkość, jest bardzo zwrotny i może siać spustoszenie w mieście. Poza tym jest to wóz bardzo trudny do trafienia, ponieważ jest niski i ma dużo kątów załamania w konstrukcji.
Wróćmy do momentu, kiedy znalazł się Pan w Gdańsku. Jak przebiegał tryb wylądowania, gdzie wylądowaliście? Nie szliście przecież do Gdańska pieszym marszem, tylko przewieziono was samochodami?
Byłem dowódcą jednego z plutonów. Po przyjeździe do Gdańska przydzielono nam kwatery. To było w trybie natychmiastowym, w zasadzie z marszu, w biegu przydzielono nam kwatery w koszarach piechoty morskiej – „niebieskich beretów”.
Jaka to ulica? Nie wiem. Gdybym był teraz w Gdańsku, pokazałbym, gdzie to jest, ale wtedy nie myślałem, że będę to kiedyś opowiadał i wymieniał ulicę. Tam otrzymaliśmy posiłek. Posiłek był tego rodzaju, że gdy zawsze w wojsku racje były wydzielane, to tam było lepiej niż w dobrej restauracji. Każdy jadł, co chciał i ile chciał. Poza tym były kantyny zawsze otwarte, do których się wchodziło i brało, co chciało.
W jakiej porze dnia was przywieziono, w nocy? Nad ranem. Ja jechałem w grupie jedenastu wozów z ubezpieczeniem, to znaczy, że żołnierze z KM-ami stali przy otworach obserwacyjnych. Szły naprzód dwa wozy w szpicy czołowej, później wozy w odstępach po trzy i dopiero dalej ubezpieczenie tylne. W Gdańsku zrobiono nam na miejscu odprawę. Sens jej był taki, że cały naród na nas liczy, że zostaliśmy wybrani, że jest to sprawdzian bojowy, że winniśmy… no, zwykłe słowa w takich przypadkach. Wtedy zresztą zrozumiałem to inaczej niż dzisiaj rozumiem. Sądziłem, że wyjście na ulicę jest rzeczywiście moim obowiązkiem. Nastroje w wojsku były tego rodzaju: jadąc do Gdańska na krótko przed świętami każdy z nas liczył na urlop itp., zrobimy w Gdańsku porządek w ciągu dwóch dni. Takie były nasze rozmowy.
Pytanie zasadnicze: czy było z góry powiedziane, czy wynikało z całego toku instrukcji, że użycie przez was broni palnej jest oczywiste? Tak. Został nam odczytany rozkaz o użyciu broni palnej i jeszcze w miejscu koncentracji rozkaz był interpretowany w ten sposób, że użyć broń można tylko na polecenie dowódcy, dowódcy plutonu. W Gdańsku wszystkie plutony działały na zasadzie samodzielnych oddziałów. Tam rozkaz został nam odczytany ponownie z interpretacją już inną: że każdy odpowiada osobiście za użycie broni, że każdy ma prawo i obowiązek użycia broni według własnego uznania, ze nie wolno broni utracić, dać się rozbroić, gdyż broń trafi wtedy w ręce ludzi, którzy ją na pewno odpowiednio wykorzystają. Dosłownie było powiedziane w ten sposób, że jeśli żołnierz utraci broń pozostając przy życiu, stanie przed trybunałem wojskowym. Był też apel o rozważenie konieczności użycia broni, ale również zalecenie użycia jej w każdym przypadku, gdy zajdzie potrzeba.
Kiedy zostaliście wyprowadzeni na ulice i gdzie pana jednostka po raz pierwszy zetknęła się z tłumem demonstrantów? Pierwszy mój wyjazd był w Gdańsku w okolice dworca i komitetu, chyba wojewódzkiego, nie wiem.
Za Dworcem Głównym na łuku ulicy? Tam był tłum ludzi i szturmowany Komitet Wojewódzki? Komitet był szturmowany, ale nam jadącym przez miasto nikt nie zagrażał.
Nikt nie próbował was atakować, nikt was niczym nie obrzucał? Nie. Były okrzyki z tłumu, tłum rozstępował się niechętnie i wolno, ale jednak się rozstępował i byliśmy przepuszczani. W komitecie bronili się milicjanci i byli tam również pracownicy tegoż komitetu. W Komitecie Wojewódzkim bronili się milicjanci i byli tam również pracownicy tegoż komitetu. Komitet podpalono.
To znaczy, że tłum już dawniej atakował komitet i podpalił? Pan przyjechał w momencie, kiedy się już paliło? Tak. Właśnie wtedy były używane śmigłowce, aby zdjąć ludzi z komitetu przez dach. Nie było możliwości, gdyż dach był stromy. Śmigłowce nie mogły lądować. Odebrać ludzi nie było można. W końcu, zdaje się, zdjęto kilku ludzi, ale kiedy gmach się zapalił już tych możliwości nie było.
Czy w momencie, kiedy pana pluton przybył na miejsce, już padały strzały? Nie. Jadąc przez miasto słyszeliśmy strzały, ale przed komitetem jeszcze nie strzelano. Gdy podjechaliśmy i desantowaliśmy się z samochodów w czasie jazdy na ulicę, tworząc klin przeciw tłumowi, który tam stał, mieliśmy za zadanie dotrzeć do wnętrza i osłonić ludzi, którzy będą stamtąd wychodzili. Już wysypywali się pojedynczo, po kilka osób, w wojskowych i cywilnych ubraniach, a nawet w półnegliżu, okryci zaledwie żołnierskimi kurtkami. Już wcześniej rozbrojono pod komitetem milicjantów, którzy wyszli z gmachu. Sam widziałem broń ręczną, pistolety wśród ludzi, którzy stali pod komitetem. Dotarliśmy do wejścia rozpychając tłum. To było oczywiście dosyć brutalne. Wozy jechały, my zeskakując tworzyliśmy klin kolumny. Jest specjalna technika do tego typu działań, specjalny rodzaj musztry, tworzący różne figury do starcia z tłumem. Utworzyliśmy klin operując bronią bez strzału, ale uderzając kolbą, lufą i ciałem rozpędzając tłum.
Jedną rzecz chcielibyśmy uściślić. Powiedział Pan, że jest specjalna technika walki z tłumem. Wynika z tego, że w czasie swojego pobytu w szkole podoficerskiej i w ogóle w czasie służby wojskowej stykał się Pan ze specjalnym szkoleniem oddziałów wojskowych do walki z tłumem. A więc były tego rodzaju zajęcia w Wojsku Polskim? Były i są. Z tym, że zostało to nasilone, a musztra walki z tłumem udoskonalona po 1970 roku. W latach 1971-72, kiedy jeszcze byłem w wojsku, już nie uczestniczyłem w takich ćwiczeniach. Kiedy ja byłem szkolony nikt raczej nie zakładał, że do takich starć rzeczywiście dojdzie. Moje szkole nastawione było na służbę w ochronie sztabów i miejsc szczególnie narażonych na działanie dywersantów, gdzie mogło dojść do walki wręcz. Byłem szkolony w samoobronie. To nie jest dżudo, chociaż coś podobnego do dżudo. Każde wyprowadzenie chwytu daje w efekcie ciężkie uszkodzenie ciała, w wielu przypadkach śmierć. Jest to walka podobna do dżudo, z tym, że zakończenie każdego chwytu kończy się nieco inaczej. Nie ma asekuracji przed upadkiem, jest brutalny atak, brutalne walenie na dźwignię, czy po prostu operacja nożem albo kolbą pistoletu maszynowego.
Korzystając z tych umiejętności Pana pluton dotarł do… Nie tylko mój…
Było kilka plutonów? Te formacje dotarły do wejścia do Komitetu Wojewódzkiego PZPR i wtedy wyprowadzono pozostałych ludzi? Odwiozły ich samochody, my natomiast wycofaliśmy się spod komitetu. Obstawiliśmy Komitet Wojewódzki a następnie skierowano nas na dworzec w celu jego zabezpieczenia, m.in. nastawni.
Jako naoczny świadek jak może Pan ocenić liczebność tłumów, które wypełniały ulice centrum Gdańska w tym dniu? Trudno jest mi powiedzieć, ile mogło być tam osób, ale był to tłum tego rodzaju, co na dobrym meczu piłkarskim na stadionie, chyba nawet i większy.
A więc, z tego, co Pan mówi, co najmniej kilkadziesiąt tysięcy… Czy ten tłum wznosił jakieś okrzyki?
Wyrażano wobec nas pretensje: po co tu przyszliśmy, czego chcemy, kogo bronimy. Żebyśmy się zastanowili, że nasi koledzy robią to samo z naszymi rodzinami, że naszych ojców i braci atakują inni żołnierze. Były okrzyki, że mój syn, mój brat, może strzela teraz do twojego ojca, czy twojego brata. Według tego, co wówczas odczuwałem, było to moje pierwsze starcie z tłumem, na które rzeczywiście czekałem. Chciałem udowodnić i sobie, i żołnierzom, i temu tłumowi, że wojsko jest narzędziem, które uśmierzy wszystko i nie dopuści do żadnych przewrotów. Wynikało to z braku znajomości rzeczy. Po prostu byłem oszukany, ogłupiony. Zrozumiałem to po pierwszym starciu, po pierwszym odpływie napięcia, emocji i działania w afekcie, bo tak to można nazwać. To nastawienie nas było celowe, nacisk na bitwę, na honor żołnierza.
Mówiąc po prostu: narkotyków wam nie dawano? Nie.
Były takie relacje, jakoby milicja otrzymywała narkotyki i działała pod wpływem środków narkotycznych i alkoholu. Ja z tym się nie spotkałem. Może coś takiego było, ale nie u nas. Nie zetknąłem się z żadnymi narkotykami ani alkoholem, z żadnymi specjalnymi odżywkami, poza kawą, oczywiście.
Można podać narkotyki na przykład w kawie, bez świadomości kogoś, kto to spożywa… Nie sądzę, aby to miało miejsce. Po prostu umiejętny dobór słów przez oficerów politycznych, umiejętne zagranie na ambicjach młodego człowieka dawały taki sam skutek, jak narkotyki. Sądzę nawet, że lepszy, gdyż zażycie narkotyku pociąga za sobą późniejsze znużenie, a tu była tylko stymulacja.
Powróćmy do momentu, kiedy Pana oddział znalazł się na dworcu w Gdańsku. Co było dalej? Chcielibyśmy ustalić przebieg całej akcji na Pana odcinku. Gdy usunęliśmy ludzi spod komitetu, okazało się, że jeszcze kilka osób gdzieś tam zostało, chyba w piwnicach.
Pracownicy komitetu? Trudno powiedzieć, czy było to ochrona, czy osłona, bo ja tego nie widziałem. Tam padły strzały. Nie byłem wówczas bezpośrednio pod komitetem, staliśmy bowiem w szpalerze koło dworca. Obstawialiśmy skrz...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]Pokrewne
- Strona startowa
- 4 list prywatny - zakończenie, jak napisac list
- 388 - Kod ramki - szablon, GOTOWE POZDROWIENIA 1, GOTOWE POZDROWIENIA 2
- 388. Gordon Lucy - Zaślubiny w Gretna Green, harlekinum, Harlequin Romance(1)
- 388. Iding Laura - Powrót do życia, harlekinum, Harlequin Medical
- 388, Big Pack Books txt, 1-5000
- 388- str 15, pedagogika
- 382, Prywatne, Przegląd prasy
- 384, Prywatne, Przegląd prasy
- 383, Prywatne, Przegląd prasy
- 3vYjUW0vVo(2), 3vYjUW0vVo
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- protectorklub.xlx.pl