389, Prywatne, Przegląd prasy

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Redl - zdrada tęczowego

Pułkownika Alfred Viktor Redl urodził się we Lwowie 14 marca 1864 roku jako syn Franza - drobnego urzędnika kolejowego. Rodzina Redlów nie pochodziła jednak z Galicji ale z okolic Wiednia. Lwów miał jednak wielki wpływ na późniejsze losy Alfreda. Dla niemieckojęzycznej mniejszości jaką stanowili mieszkający we Lwowie Austriacy, życie w wielonarodowym mieście oznaczało konieczność utrzymywania stałych kontaktów z Polakami, Rusinami i Żydami. Dzięki temu Redl już w młodości władał językiem ukraińskim, co znacznie ułatwiło mu późniejszą naukę języka rosyjskiego. Lwowskie pochodzenie umożliwiło mu zdobycie opinii doskonałego znawcy stosunków polskich i ukraińskich. Dzięki temu Redl z czasem zaczął uchodzić za znawcę Słowian i specjalistę od spraw rosyjskich. Po ukończeniu z wyróżnieniem szkoły kadetów w Karthaus w 1883 roku, Redl przez kolejne cztery lata odbywał czteroletnią służbę wojskową na terenie Galicji, jednocześnie przygotowując się do egzaminów do szkoły wojskowej w wiedeńskim Neustadt. Dla syna szeregowego urzędnika kolei, zakwalifikowanie się w 1887 roku do grona elitarnej szkoły wojskowej w Neustadt stanowiło olbrzymi sukces. Wychowankowie tej szkoły stanowili elitę austriackiej armii.

Metody nauczanie w elitarnym szkolnictwie wojskowym Austrii, cechujące się wszechstronnością i różnorodnością wykładanej wiedzy, miały przyczynić się w przyszłości do rozwoju umiejętności szpiegowskich Redla. Nabyta w czasie nauki w Neustadt wiedza i umiejętności dały Redlowi doskonałe podstawy do sięgnięcia po wysokie stanowiska w austriackiej armii. Dowodem jego wybitnych zdolności był fakt, iż jedynie 25 absolwentów wszystkich szkół wojskowych w Austrii kończyło naukę z wyróżnieniem – jakim stanowił angaż do Sztabu Generalnego. Redl uzyskał takie stanowisko w 1890 roku. Od tego momentu aż do 1913 roku pozostawał oficerem Sztabu Generalnego, awansując na coraz wyższe i bardziej odpowiedzialne stanowiska. Pierwszą instytucją, do której trafił młody oficer był tzw. Biuro Kolejowe. Praca w nim stanowiła początek swego rodzaju cursus honorum Sztabu Generalnego. Zwyczajem było bowiem to, iż wszyscy kandydaci na przyszłych pracowników wywiadu, rozpoczynali swoją służbę w tym biurze, zajmującym się rozpoznaniem kolejowym. Służba w Biurze Kolejowym stanowiła doskonałą wprawę do wykonywania innego rodzaju misji na wyższym szczeblu wywiadu. Sprawne wywiązywanie z obowiązków oficera tego biura powodowało przyspieszony awans wojskowy. Pogorszenie się na przełomie XIX i XX w. stosunków politycznych pomiędzy Wiedniem a Petersburgiem zmusiło dowództwo c.k. Sztabu Generalnego do intensywnej obserwacji wywiadowczej na kierunku wschodnim, w tym także rosyjskich kolei. Dzięki wyprawom oficerów Biura Kolejowego do Rosji, wnet okazało się, ze rozbudowa tamtejszych linii kolejowych postępuje w bardzo szybkim tempie i poczyniła znaczne postępy. Redl w czasie pracy w Biurze Kolejowym odbył, kilka podróży do Rosji, a sporządzone przez niego notatki dały cenny opis tamtejszych przygotowań wojennych. Pod koniec jednorocznej służby w Biurze Kolejowym przełożeni Redla wystawili mu doskonałe świadectwo: „w Biurze Kolejowym z każdego zadania wywiązał się wyśmienicie, a w pracy zachowywał się wysoce dokładnie i niezawodnie. Jest pilny w trakcie wykonywania swoich zadań, bardzo bystry i uprzejmy. (…) W skutek swojej dyskrecji zapracował sobie na pełne zaufanie przełożonych”. Po zakończeniu pracy w Biurze Kolejowym, Redl został oddelegowany do służby w kilku regimentach piechoty, w tym w rodzinnym Lwowie. W 1899 roku został wyznaczony do uczestnictwa w misji wywiadowczej na wschodzie. Tym razem jego zadanie nie polegało na zbieraniu danych o przygotowaniach wojennych, celem podróży była nauka języka rosyjskiego. Ta misja również zakończyła się sukcesem, a powrocie do Wiednia jego umiejętności językowe oceniono w następujący sposób: „rosyjski w mowie i piśmie – doskonały”. Nic, więc dziwnego, iż został członkiem Grupy Rosyjskiej Biura Ewidencyjnego, które stanowiło centralę wywiadu wojskowego Austro-Węgier. Znakomite wyniki Redla sprawiły, iż szybko awansował do stopnia pułkownika, został tez szefem sekcji rosyjskiej Biura Ewidencyjnego. Pułkownik zdołał wprowadzić i zastosować w pracy różnorakie innowacje techniczne mającego zupełnie pionierki charakter. W skład używanych przez niego nowoczesnych urządzeń wchodził sprzęt fotograficzny, podsłuchowy i fonograficzny. Rejestrowane na porcelanowych płytach rozmowy, sporządzane z ukrycia fotografie oraz daktyloskopia, tworzyły wyśmienite narzędzia pracy. Nie są w pełni jasne okoliczności, w jakich Redl rozpoczął współpracę z rosyjskim wywiadem. Większość autorów uznaje, iż Redl stał się ofiarą szantażu rosyjskiego. W 1901 roku otrzymał list, w którym zagrożono mu ujawnieniem romansu z porucznikiem Rudolfem Meterlingem, jeśli nie spotka się z rosyjskim agentem o nazwisku Pratt. Spotkanie to wywarło na Redlu tak silne wrażenie, iż zgodził się na współpracę z Rosjanami. Rosyjski wywiad dysponował także informacjami o innym kochanku Redla, jego służącym Andreasie Nebelu, którego pornograficzne zdjęcia odnaleziono w czasie rewizji w mieszkaniu Pułkownika, po odkryciu jego zdrady. Jednak wedle A. Petho nie szantaż, lecz oferowane przez Rosjan pieniądze pchnęły Redla do podjęcia decyzji o „przejściu na drugą stronę”. Tylko bowiem posiadanie odpowiednich środków finansowych dawało mu możliwość utrzymywania kilku kochanków. Tak czy inaczej homoseksualizm Redla stał się przyczyną zdrady i podjęcia współpracy z wrogiem. Po reformach z początku XX wieku, Rosja znacząco zwiększyła środki przeznaczane na wywiad. Tylko w 1912 roku państwo rosyjskie przeznaczyło na działalność wywiadu 13 milionów rubli, co stanowiło 33 miliony koron austriackich. W tym samym czasie wydatki Wiednia na wywiad były dwudziestokrotnie mniejsze! Począwszy od 1905 roku Redl wpłacał comiesięcznie ponad 1000 koron na swoje konto w banku. Od 1907 roku kwoty te jeszcze wzrosły i w sumie wynosiły 18.000 koron rocznie. Aby ukryć źródło nadzwyczajnych, wysokich dochodów, Redl ogłosił, iż otrzymał spadek po dalekim krewnym. Jego zwiększone wydatki i pełen przepychu styl życia nie uszły bowiem uwadze austriackiego kontrwywiadu. W pozyskaniu a następnie prowadzeniu oficera wywiadu doniosłą rolę odegrał szef warszawskiego oddziału rosyjskiego wywiadu płk. Batiuszyn. Szef sekcji wywiadu w Biurze Ewidencyjnym Maksymilian Ronge w swych pamiętnikach napisał, iż „kapitan Terechow i kapitan Lebiedziew wykształcili się na znakomitych pracowników w domu płk. Batiuszyna na Placu Saskim w Warszawie; mieściło się tam całe przedsiębiorstwo zatrudniające wielu dyrektorów, kierowników wydziałów, agentów werbunkowych, inspektorów oraz kobiet. Te ostatnie najchętniej wykorzystywano jako pośredniczki i werbownicki. (…) Werbownicy i pośrednicy Batiuszyna utrzymywali niekiedy całe biura (…). Ponieważ dla Rosjan wielkie znaczenie miała zawsze liczba, Batiuszyn utrzymywał prawdziwą armie konfidentów, ludzi dających kwatery, dozorców domów i innych pomocników”. Raporty i informacje przekazywane przez Redla trafiały do Warszawy, a stąd po odpowiedniej analizie przesyłano do centrali wywiadu w Petersburgu. Redl posiadał dostęp do najtajniejszych danych austriackiego wywiadu. Przekazał Rosjanom plan mobilizacyjny armii austriackiej na wypadek wojny z Rosją oraz plany większości twierdz austriackich. Ujawnił też. instrukcję o antyszpiegowskich środkach defensywnych, zastosowanych w Galicji w czasie kryzysu bałkańskiego w latach 1912-1913, która zawierała dziesiątki nazwisk i konspiracyjnych adresów współpracowników austriackiego wywiadu. Wiedza, jaką posiadał Redl w dziedzinie funkcjonowania austriackich tajnych służb, była bezcenna dla Rosjan. Równocześnie Batiuszyn przekazywał Redlowi informacje o drugorzędnych rosyjskich agentach w Austrii. Dzięki tym danym Redl ich aresztował i w ten sposób wzmacniał swoją pozycję w Biurze Ewidencyjnym, zyskując opinię doskonałego analityka i kontrwywiadowcy. Dzięki temu stał się autorem popularnych instrukcji o metodach walki ze szpiegostwem. Jedna z nich nosząca tytuł: „Zasady wykrywania szpiegów w kraju i zagranicą”, stała się podstawowym podręcznikiem austriackiego kontrwywiadu. Jednym z zadań Redla było sporządzanie pisemnych raportów prasowych dla cesarza. Dzięki informacjom Pułkownika Rosjanie wiedzieli wszystko o aktualnych zainteresowaniach Franciszka Józefa I, oraz jego reakcjach na najnowsze wydarzenia polityczne. Redl posiadał także wiedzę o niektórych tajnych informacjach wojskowych sojusznika Wiednia – Berlina. Redl przekazywał, swoje informacje najczęściej w Karlsbadzie, jednym z najmodniejszych i najczęściej odwiedzanych ówcześnie kurortów Europy. Tutaj spotykał się z agentem rosyjskim Steczyszynem. Ze względów bezpieczeństwa do spotkań dochodziło najwyżej dwa – trzy razy do roku. Poza spotkaniami, przekazywał wykradzione materiały w formie listów , wysyłanych na tajne adresy. Początek końca szpiegowskiej działalności Alfreda Redla nastąpił zupełnie przypadkowo w kwietniu 1913 roku.Wtedy to do wiedeńskiego Głównego Urzędu Pocztowego na poste restante nadszedł list zaadresowany na nazwisko „Nikon Nizetas”, wysłany z miejscowości Eydkunen, znajdującej się na granicy niemiecko-rosyjskiej. Gdy po kilku tygodniach nie został odebrany, zgodnie z obowiązującymi w Austro-Węgrzech przepisami został on odesłany do miejsca nadania. Z tamtejszego urzędu pocztowego przekazano go do berlińskiej Dyrekcji Poczty, by ustalić dane osobowe nadawcy. Po otwarciu listu okazało się, że zawiera on sześć tysięcy koron austriackich oraz dwa adresy – z Genewy oraz Paryża. Cała zawartość podejrzanego listu została przesłana mjr Walterowi Nicolai szefowi berlińskiego Biura Informacyjnego, będącego agendą wywiadu niemieckiego. W wyniku porozumienia mjr Nicolai z austriackimi kolegami, list został odesłany z powrotem do wiedeńskiej Poczty Głównej, która została podana bacznej obserwacji, prowadzonej przez przeszkolonych agentów. Koordynacją całości działań zajęła się specjalna komisja skompletowana przez mjr. Rongego, w skład, której wszedł m.in. ekspert od spraw rosyjskich kpt. Włodzimierz Zagórski. Nie znane są przyczyny dlaczego Redl nie odebrał w terminie przesyłki, możliwe iż zaszła pomyłka po stronie nadawcy, ewentualnie szpieg nie potrzebował gotówki. W maju jednak sytuacja zmieniała się, jego długoletni kochanek Hornika zażądał od niego wysokiej kwoty pieniędzy za milczenie o ich homoseksualnym związku. To zmusiło Pułkownika do udania się do Wiednia po odbiór listu z pieniędzmi. Tak, więc homoseksualizm Redla stał się przyczyną jego zdrady, doprowadził także do jego wpadki. Na chwilę przed pojawieniem się Redla na Poczcie Głównej w Wiedniu, trzech detektywów pełniących tego dnia służbę obserwacyjną z niewiadomych przyczyn opuściło swój posterunek. Z tego powodu sygnał urzędniczki pocztowej nie wywołał w pierwszej chwili niczyjej reakcji. Dopiero w kilka minut później w gmachu pojawili się zaalarmowani dzwonkiem agenci. Na ich szczęście podejrzana osoba w cywilnym ubraniu nie oddaliła się na tyle daleko, by stracić ją z pola widzenia. Jednak po dotarciu do placu św. Stefana szpieg wsiadł do taksówki i odjechał w nieznanym kierunku, pozostawiając bezradnych agentów, którzy jednak zanotowali numer rejestracyjny auta. To pozwoliło rozpoznać go po powrocie na plac. Taksówkarz poinformował detektywów, iż odwiózł pasażera do hotelu „Klomser”. W taksówce agenci znaleźli także futerał po scyzoryku. Po przybyciu do wspomnianego hotelu detektywi dowiedzieli się, że jedną z ostatnich osób wchodzących do gmachu, był ubrany po cywilnemu pułkownik Redl. Gdy po kilku minutach śledzony pojawił się na schodach holu, jeden z agentów podszedł do niego i spytał się, czy odnaleziony w taksówce futerał od scyzoryka jest jego własnością. Gdy otrzymał potwierdzającą odpowiedź, wszystko stało się dla obu stron jasne. Wiadomość o odkryciu zdrajcy w osobie wieloletniego pracownika Sztabu Generalnego płk. Alfreda Redla całkowicie zaskoczyła kierownika komisji śledczej mjr. Ronge i wtajemniczonego w sprawę, głównodowodzącego sił zbrojnych gen. Conrada von Hotzendorfa. Hotel został otoczony przez ścisły kordon detektywów, których zadaniem było niedopuszczenie do ucieczki Redla. Specjalna komisja z Ronge na czele późno w nocy przyjechała do hotelu „Klomser” i wkroczyła do pokoju Redla. „To, co nastąpiło później, to najsmutniejsze moje wspomnienie z tego okresu – napisał Ronge - Redl był kompletnie załamany, chciał złożyć zeznania, ale tylko mnie samemu. Pozostali członkowie komisji udali się do innego pokoju; wtedy opowiedział, że w latach 1910 i 1911 służył przeważnie obcym państwom”. Po zakończeniu tej rozmowy, na biurku szpiega położono rewolwer, o było oczywistą wskazówką , o powinien uczyni po wyjściu śledczych z pokoju. Redl rozstał się z życiem na kwadrans przed godziną drugą w nocy z 25 na 26 maja 1913 roku. Ciało szpiega pochowano na wiedeńskim cmentarzu Zentralfriedhof. Sprawa Redla miała pozostać tajną. Można przypuszczać, iż główną przyczyną podjęcia takiej decyzji przez szefa c.k Sztabu Generalnego była chęć zapewnienia stabilności i porządku w armii i państwie. Możliwe, że Conrad von Hotzendorf był świadom licznych komplikacji, jakie mogły pojawić się w relacjach z Niemcami, po wyjściu na jaw prawdziwych powodów samobójstwa Redla. Ponadto utrata zaufania do armii ze strony opinii publicznej mogła okazać się bardzo groźna w skutkach. Nie można też wykluczyć możliwości, iż w Biurze Ewidencyjnym narodził się pomysł wykorzystania używanych przez szpiega kanałów kontaktowych do przekazania Rosjanom dezinformacyjnych danych o armii austriackiej. Najważniejsza wydaje się jednak chęć uniknięcia kompromitacji armii. Po wyjściu na jaw afery Pułkownika, na armię spadła fala szyderczych komentarzy, nastąpiło także polowanie na oficerów, potencjalnych rosyjskich szpiegów. Wykrycie zdrady w sercu organizacji wywiadu wojskowego Austro-Węgier mogło być także bardzo kłopotliwe dla samego von Hotzendorfa, który posiadał licznych przeciwników z ministrem spraw zagranicznych hr Aloysem von Aehrenthale-Lexy na czele. Sztab generalny ukrywał informację o zdradzie Redla także przed samym cesarzem, który nie został poinformowany o daniu szpiegowi możliwości popełnienia samobójstwa, stanowiącego w oczach oficerów honorowe wyjście z sytuacji. Mimo prób zachowania zdrady w tajemnicy, sprawa już po dwóch dniach wyciekła do pracy za przyczyną znanego reportera Kischa oraz wiedeńskiego dziennikarza Emila Badera. Opozycja w parlamencie poddała sztab generalny bardzo ostrej krytyce i nawoływała do wyciągnięcia surowych konsekwencji wobec członków najwyższego dowództwa. Żądania parlamentarzystów zaczęła skutecznie podtrzymywać i mocno nagłaśniać prasa, domagając się szczegółowych wyjaśnień ze strony dowództwa armii. Redl ujawnił Rosjanom również fakt nawiązania współpracy przez grupę Piłsudskiego z Biurem Ewidencyjnym. Dziwnym trafem natychmiast po wyjściu na jaw afery Redla, w organie prasowym endecji „Przeglądzie Narodowym” opublikowano cykl artykułów autorstwa Zygmunt Balickiego, ośmieszających ruch strzelecki w Galicji i osobę samego Piłsudskiego. Balicki starał się także uświadomić czytelników o obcej inspiracji ruchu strzeleckiego. Nacechowany teoriami spiskowymi cykl artykułów Balickiego przedstawiał Redla jako prowokatora galicyjskiego ruchu rewolucyjnego. Pułkownik wedle publicysty był Żydem, co miało tłumaczyć gorliwy udział jego ziomków w przygotowywanej akcji powstańczej, będącej dla autora oczywistą prowokacją rosyjskiej Ochrany. W odpowiedzi Józef Piłsudski opublikował w krakowskim „Naprzodzie” artykuł „Orientacja Pana Balickiego”, w którym piętnował bierność organizacji narodowych w zaborze rosyjskim, zarzucając przywódcom endecji sięganie do „obcych narodów, a jeszcze lepiej – brudnych i wstrętnych źródeł” dla osiągnięcia własnych celów politycznych .

Tak, więc afera „tęczowego” zdrajcy przyczyniła się do dalszego pogorszenia stosunków między endecją a obozem niepodległościowym Józefa Piłsudskiego.

Wybrana literatura:

J. Czerniak – Pięć wieków tajnej wojny. Z historii wywiadu

M. Ronge – Dwanaście lat służby wywiadowczej

J. Piekałkiewicz – Dzieje szpiegostwa

R. Świętek – Lodowa Ściana. Sekrety polityki Józefa Piłsudskiego 1904-1918

K. Stępniak – Rekonesans. Studia z literatury i publicystyki okresu I wojny światowej

Godziemba

Niemcy apelują do władz polskich: “Zrezygnujcie z atomowych planów” Niemcy wyłączają elektrownie i apelują do nas: „Zrezygnujcie z atomowych planów”. – Energia atomowa nie jest odpowiednią dla ludzkości formą produkcji energii elektrycznej – ocenił premier sąsiadującego z Polską niemieckiego landu Brandenburgia Matthias Platzeck w rozmowie z rozgłośnią RBB. Jak dodał, życzyłby sobie, aby ten pogląd dotarł również do polskich sąsiadów Brandenburgii? Jednocześnie niemieckie władze planują przejściowe wyłączenie siedmiu elektrowni atomowych, zbudowanych jeszcze przed 1980 rokiem. – Mam teraz nadzieję, że nasi polscy sąsiedzi dojdą do wniosków, które odpowiadają aktualnej sytuacji – powiedział Platzeck, wyrażając nadzieję, że po katastrofie nuklearnej w Japonii polski rząd przemyśli swoje plany budowy pierwszej elektrowni atomowej.  Także rzecznik senatu, (czyli rządu krajowego) Berlina Richard Meng oświadczył, że „energia jądrowa nie jest rozwiązaniem”. – Można tylko mieć nadzieję, że katastrofa nuklearna w Japonii skłoni do zmiany zdania w sprawie energii atomowej – powiedział Meng gazecie „Tagesspiegel”. Jak dodał, ta zmiana myślenia powinna prowadzić do odejścia od energii atomowej w Niemczech oraz rezygnacji z planów budowy elektrowni jądrowych w Polsce. W poniedziałek rzecznik rządu Paweł Graś potwierdził, że Polska nie weryfikuje swoich planów związanych z budową pierwszej elektrowni jądrowej. Zapewnił, że kwestie bezpieczeństwa będą jednym z głównych kryteriów branych pod uwagę przy wyborze technologii. Ministerstwo Gospodarki zakłada, że budowa ruszy w 2016 roku, a prąd z pierwszego bloku ma popłynąć w 2020 r. Szacunkowa moc elektrowni to 3 tys. MW. Do końca 2013 roku ma nastąpić wybór ostatecznej lokalizacji elektrowni. Tymczasem niemieckie władze planują przejściowe wyłączenie siedmiu elektrowni atomowych, zbudowanych jeszcze przed 1980 rokiem. Uzgodnienia takie zapadły na spotkaniu kanclerz Niemiec Angeli Merkel z premierami krajów związkowych, w których znajdują się elektrownie jądrowe. Spotkanie poświęcone było konsekwencjom katastrofy nuklearnej w Japonii.

W Niemczech czynnych jest obecnie 17 elektrowni atomowych, które pokrywają 23 proc. zapotrzebowania na energię elektryczną w Niemczech. msies, zbyt; Źródło: PAP

Próby wprowadzenia cenzury prewencyjnej w Internecie – wywiad z Elżbietą Kruk Rządowy projekt nowelizacji ustawy medialnej próbował wprowadzić cenzurę prewencyjną w Internecie. Pozwalał KRRiTV z niejasnych powodów odmówić wpisu każdego nadawcy do obowiązkowego rejestru – mówi Elżbieta Kruk, b. szefowa Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, posłanka PiS, w rozmowie z Rafałem Kotomskim - Przyznam, że w nowelizacji, która błyskawicznie przeszła przez Sejm, najbardziej zaniepokoił mnie zapis o możliwości odmowy zarejestrowania jakiegoś nadawcy internetowego przez KRRiTV. Przy takim upolitycznieniu rady wygląda to na cenzurę w czystej postaci. – To prawda, był taki zapis w rządowym projekcie. Ale na szczęście przeszły moje poprawki znoszące możliwość odmowy rejestracji i zostały przegłosowane. Taką możliwość wykreśliliśmy z ustawy.

- Politycy PO i przedstawiciele rządu mówią o porządkowaniu Internetu. Czy nie chodzi jednak czasem o podporządkowanie i kontrolowanie tej przestrzeni medialnej?  – Też mam takie obawy. Trudność polega na tym, iż rzeczywiście mieliśmy obowiązek dostosowania ustawy do unijnej dyrektywy audiowizualnej. Szczerze przyznam, że nie do końca rozumiem intencje tej dyrektywy. Szczególnie iż regulacje nie dotyczą funkcjonujących podmiotów internetowych spoza Unii Europejskiej, np. serwisu youtube. Cała dyrektywa może wywoływać podejrzenia lobbingu tradycyjnych nadawców telewizyjnych na Komisję Europejską. Każdy obserwator z przykrością stwierdza, że Komisja daje się lobbować silnym podmiotom.

- Właśnie, i już wielu ekspertów przepowiada, że nadawcy w sieci przeniosą się poza Unię. Czyli dyrektywa nie sprzyja w tym sensie rodzimemu biznesowi? – Stwarza zupełnie inne warunki podmiotom ze Stanów Zjednoczonych albo Rosji. Podmioty polskie czy unijne są rzeczywiście w o wiele trudniejszej sytuacji. Dlatego pracując nad nowelizacją, naprawdę odczuwaliśmy dyskomfort. Z jednej strony czuliśmy się zmuszeni ją przyjąć, z drugiej, mieliśmy mieszane uczucia. Pamiętajmy też, że Komisja Europejska mogłaby wszcząć postępowanie, a kary finansowe za niedostosowanie naszego prawa mogłyby okazać się dotkliwe. Niestety, podjęliśmy pewne zobowiązania wobec Unii i musimy je wypełniać. Mam też świadomość, że trudno jest w ogóle regulować usługi internetowe i wiele zapisów w ustawie będzie miało po prostu charakter fikcyjny.

- Liberałom jakby marzyła się kontrola, prewencja, koncesjonowanie… – Nie wyobrażam sobie, na jakiej podstawie KRRiTV miałaby odmówić wpisu do rejestru dostawców internetowych. Kontrolowałaby dotychczasową działalność w sieci? To byłoby rzeczywiście wprowadzenie niemal systemu koncesyjnego. Skoro jest odmowa, to znaczy, że jest koncesjonowanie. A to już niewątpliwie mogłoby przybrać formę cenzury prewencyjnej. Byłam bardzo zdziwiona, że tego typu zapisy znalazły się w projekcie rządowym. Mimo że minister kultury zapewniał o braku woli wprowadzania daleko idących regulacji. Poza tymi, których wymaga unijna dyrektywa. Pracując nad ustawą w Sejmie, staraliśmy się, by nowelizacja właśnie tylko do tych wymaganych przez Unię regulacji się ograniczyła. Teraz zobaczymy, czy jakieś poprawki wprowadzi Senat.

- Internet to najważniejsza dzisiaj przestrzeń wolności publicznej debaty. Oczywiście, z wszystkimi dobrymi i złymi jej stronami. Ale w dobie upolitycznienia mediów publicznych w naszym kraju i ich jednostronnego przekazu wyraźnie dostrzegam pokusę ze strony Platformy, by dobrać się również do sieci.

– Najpierw była mowa, że wpisy mają tylko uporządkować rynek i działać na korzyść odbiorców. Potem okazało się, że jest opłata za rejestrację, a jeszcze możliwość odmowy przez KRRiTV. Na szczęście okazało się, że „cud się stał w komisji kultury” i udało się odejść od tych restrykcyjnych zapisów. Zatem zakusy, o których pan mówi, niewątpliwie się pojawiły.

- Poprawka dostosowująca do unijnej dyrektywy powinna zostać przyjęta do końca 2009 r. Może to nie przypadek, że rząd ponaglał ze swoim projektem właśnie teraz, gdy w sieci pojawiło się wiele serwisów krytycznych wobec Tuska i Komorowskiego? – Też mam takie podejrzenie. Oczywiście, byliśmy spóźnieni, ale skoro projekt był w parlamencie, to postępowanie Komisji Europejskiej nam raczej nie groziło. Pewnie ze strony rządu była druga myśl, żeby pośpiech uniemożliwił nam zbytnie kombinowanie z nowelizacją i pozwolił przyjąć szkodliwe zapisy. To mi się nie podoba. Do tej nowelizacji trzeba będzie i tak wrócić.

Za: niezalezna,pl (" Pokusa cenzury")

Węgiel lepszy od atomu  Z prof. Krzysztofem Żmijewskim, wykładowcą na Politechnice Warszawskiej, współtwórcą Agencji Poszanowania Energii, byłym prezesem Polskich Sieci Energetycznych Operator SA, rozmawia Mariusz Bober Po zniszczeniach wywołanych przez trzęsienie ziemi i tsunami w japońskich siłowniach jądrowych kolejne kraje europejskie zamrażają swoje programy atomowe. Kończy się era przekonania, że elektrownie jądrowe są bezpieczne? - Raczej nie. Jeśli okazało się, że rozważni i ostrożni Japończycy popełnili błąd, to np. Niemcy chcą sprawdzić, czy oni również nie popełnili jakiegoś błędu u siebie. Czasowe wstrzymanie przez Niemców decyzji o przedłużeniu eksploatacji swoich bloków energetycznych jest rozsądne po tym, co media nazywają katastrofą w Japonii. O ile można w ten sposób nazwać trzęsienie ziemi i tsunami, o tyle wypadków w japońskich elektrowniach jądrowych, moim zdaniem, nie można w ten sposób nazwać.

W elektrowni Fukushima I doszło do wybuchów trzech reaktorów i pożaru w czwartym. Władze ostrzegają przed promieniowaniem, ewakuowano też tysiące mieszkańców… - Dlatego można powiedzieć, że była to poważna awaria. Z tego, co wiemy, jednak nie spowodowała ofiar śmiertelnych. Natomiast decyzja o ewakuacji 200 tys. mieszkańców w warunkach japońskich jest całkowicie racjonalna. Jeśli ktoś był w Japonii, to wie, że są tam tereny albo bardzo gęsto zaludnione, albo w ogóle niezamieszkałe. Elektrownia Fukushima I jest położona na terenie gęsto zaludnionym, dlatego należało ewakuować ludność na jej sąsiedztwie. Oczywiście nie można ignorować tej awarii, ale to nie katastrofa.

Jak zatem zakwalifikowałby Pan to, co się wydarzyło w japońskiej elektrowni? - Japończycy popełnili bardzo prosty i wręcz oczywisty błąd. Zbudowali nie tylko tę siłownię, w której doszło do eksplozji, ale też kilka innych niemal na wybrzeżu, a jedną wprost na brzegu morza. Zarówno ta ostatnia, jak i Fukushima I są świetnie zabezpieczone przed trzęsieniem ziemi, ale okazało się, że nie były wystarczająco zabezpieczone przed tsunami, tak jakby ono w Japonii nie istniało. To jest wielka nauczka, że ten kraj, który z tsunami zmaga się niemal od swoich początków, “zapomniał” odpowiednio zabezpieczyć przed nim elektrownie jądrowe.

A może większym błędem było to, że siłownie jądrowe zbudowano w ogóle na tak sejsmicznym jak Japonia terenie? - Proszę zauważyć, że wszystkie tamtejsze elektrownie wytrzymały trzęsienie ziemi w najwyższej jak dotychczas, blisko 9-stopniowej skali Richtera. To znaczy, że japońscy budowniczowie zdali egzamin z budowania, ale nie z myślenia. Po prostu zbudowali elektrownie w złym miejscu, które mogło zostać zalane przez tsunami, i to właśnie się stało.

Może się jeszcze wiele wydarzyć, dlatego ludzie boją się powtórki Czarnobyla… - Eksperci wskazują, że w Fukushimie nie może powtórzyć się sytuacja z Czarnobyla, bo w Japonii są po prostu inaczej zbudowane reaktory. Oczywiście nie znaczy to, że są całkowicie bezpieczne. Dziś już wiadomo, że te uszkodzone reaktory będą musiały być zamknięte i Japonia zapewne zbuduje nowe. Wiadomo, że większe lub mniejsze problemy miały jeszcze trzy inne elektrownie z 19 funkcjonujących w Japonii. Za katastrofę w skali tego kraju można uznać natomiast sytuację, w której 5 mln mieszkańców nie ma energii elektrycznej, bo to może doprowadzić do śmierci np. niektórych chorych w szpitalach.

W obliczu katastrofy w Japonii konieczna będzie weryfikacja rządowych planów budowy dwóch elektrowni jądrowych w Polsce. Wprawdzie trzęsienie ziemi raczej nam nie grozi, ale powódź, pożar, atak terrorystyczny albo upadek np. samolotu są możliwe. - Ma pan rację. Mało tego, musimy sobie wyobrażać różne scenariusze, by przygotować się na nie. Oczywiście zawsze istnieje możliwość, że czegoś nie przewidzimy, np. uderzenia wielkiego meteorytu albo komety. Gdyby jednak do tego doszło, to nawet w przypadku uderzenia “jedynie” w pobliżu siłowni, mogłoby zostać zniszczone pół Europy! Ale np. powódź jest jak najbardziej prawdopodobna. Wszystkie takie dające się przewidzieć zagrożenia należy wpisać do planów budowy elektrowni jądrowych. Ten, kto tego nie zrobi, popełnia zbrodnię! Wydarzenia w Japonii pokazują, że siłownie atomowe to nie zabawka i nie można ich wykorzystywać np. do celów politycznych!

Rzecz w tym, że im więcej takich szczególnych zabezpieczeń, tym bardziej rosną koszty budowy siłowni jądrowych, a w przypadku zaniedbań zwiększa się też ryzyko katastrofy humanitarnej. Czy w takim razie energetyka jądrowa nie jest zbyt droga i niebezpieczna? - Na pewno jest zbyt droga, zwłaszcza, jeśli rząd najpierw podejmuje decyzję w sprawie budowy siłowni, a potem liczy koszty. To jest w Polsce fundamentalna sprawa. Władze powinny najpierw wszystko policzyć i przedstawić społeczeństwu prawdziwe dane, a dopiero potem decydować. Nie można też działać tak, że pierwsza ocena oddziaływania na środowisko (OOŚ) takich inwestycji została zlecona w trybie przetargowym na zasadzie:, kto da mniej, ten wygra. W efekcie przetarg wygrała firma, która ma doświadczenie w wykonywaniu analiz dotyczących wpływu na środowisko oczyszczalni ścieków, lakierni, szamb, ale nie elektrowni jądrowej! Czy to nie jest żart? W dodatku, według programu rządowego, dzień po przygotowaniu projektu elektrowni atomowej firma mająca budować elektrownię ma dostać pozwolenie na budowę! W takiej sytuacji pytam: a gdzie ocena oddziaływania na środowisko projektu budowy konkretnej elektrowni? Przecież pierwsza analiza OOŚ dotyczyła jedynie rządowej koncepcji! W tak ważnych obiektach jak elektrownie jądrowe taka ocena powinna być przeprowadzona trzykrotnie: na etapie koncepcji, zakończonego projektu elektrowni, gdy już wiadomo, co chce się budować, a następnie po powstaniu elektrowni, ale przed jej oddaniem do użytku, by sprawdzić realny wpływ fizycznie zbudowanego obiektu. Ale tej trzeciej oceny zatwierdzony przez polski rząd program też nie przewiduje. Może wypadki w Japonii wpłyną na niektórych decydentów i wpiszą oni jeszcze te wymogi do programu.

A czy w przypadku ataku terrorystycznego, np. z wykorzystaniem rakiety, siłownia jądrowa de facto nie stanie się bombą jądrową? - Nie można porównać elektrowni jądrowej do bomby atomowej. One mają zupełnie inną konstrukcję.

Komisarz UE ds. energii Guenther Oettinger powiedział, że Unia powinna się zastanowić, czy nie odejść od energetyki jądrowej. To ostrzeżenie dla naszego rządu, który zamierza “wtopić” w tę inwestycję miliardy złotych? - Decyzję w takich sprawach podejmuje się po gruntownej analizie i pełnym wyliczeniu kosztów. Jeśli się tego nie zrobi, to czy podejmiemy w ciemno decyzję na “tak” czy na “nie”, będzie to decyzja nieodpowiedzialna. Nie można zastępować analizy techniczno-finansowej polityką! Prawdziwa dyskusja na ten temat powinna zostać w Polsce przeprowadzona.

Jaki powinien być rachunek kosztów budowy uwzględniający zabezpieczenia, o których Pan mówił? - Według danych, które podaje nawet jeden z największych w Polsce zwolenników budowy elektrowni jądrowych prof. Andrzej Strupczewski, budowa jednej takiej siłowni kosztuje 4,5 mln euro za 1 megawat mocy. Tyle kosztowałaby, gdyby została zbudowana bardzo szybko, gdyby nie trzeba było zaciągać kredytów na jej budowę itd. W innym przypadku należy uwzględnić dodatkowe koszty, chyba że rząd udzieliłby gwarancji na budowę, ale nasz nie zrobi tego, bo obciążyłby swój “debet”, czyli powiększyłby i tak dużą dziurę budżetową. Do tego trzeba dodać koszty przyłączenia takiej elektrowni do sieci. W Polsce nie ma bowiem takich linii przesyłowych, do których od razu można byłoby przyłączyć projektowaną elektrownię jądrową. Dla siłowni takich jak planowane, czyli o mocy 3-3,5 tys. megawatów, należałoby, według ekspertów, zbudować 6-8 linii dwutorowych o długości 1,5 tys. km i kosztujących ok. 1 mln euro za kilometr, co daje 1,5 mld euro. Co prawda, gdybyśmy chcieli zbudować w nowych miejscach elektrownie węglowe, również należałoby stworzyć nowe linie przesyłowe…

Ale wówczas nie trzeba by było dodawać do rachunku kosztów utylizacji zużytego paliwa jądrowego…

- To jest bardziej problem techniczny niż finansowy, bo najkosztowniejsza jest likwidacja samej elektrowni jądrowej po zakończeniu jej eksploatacji. Jednak ten efekt jest mocno odsunięty w czasie, bo elektrownia atomowa pracuje średnio kilkadziesiąt lat. W tym czasie można zebrać fundusze na ten cel. Same “jądrowe ekskrementy” muszą być zabezpieczone, a potem przechowywane, i to przez tysiące lat, chyba że będą poddane recyklingowi, co jest obecnie bardzo drogie! To pokazuje, że budowa siłowni jądrowych implikuje bardzo wiele problemów. Dlatego potrzebne są rzetelna debata i analizy na ten temat. Jak na razie prowadzone są głównie kampanie PR. Skutkiem tego są np. twierdzenia, że w Polsce można zbudować elektrownie wiatrowe o sumarycznej mocy 80 tys. megawatów, co można uznać najwyżej za przejaw tzw. oszołomstwa.

To na co Polska powinna postawić? Funkcjonowanie bloków węglowych z powodów unijnej polityki redukcji za wszelką cenę emisji CO2 będzie obciążone dużymi kosztami… - Można byłoby znaleźć rozwiązania tańszej produkcji energii, ale UE ich nie popiera. Takim fantastycznym dla Polski rozwiązaniem mogłaby być podziemna gazyfikacja węgla w złożu. Dzięki temu na powierzchnię ziemi nie wydostawałby się nielubiany przez UE dwutlenek węgla, tylko gaz syntezowy. Niestety, w Polsce nie ma żadnego pilotażowego projektu wdrażania takiej technologii. Komisja Europejska pytana, dlaczego tak jest, odpowiada, że nieznana jest technologia takiej gazyfikacji. A dlaczego jest nieznana? Bo trzeba byłoby przeznaczyć pieniądze na jej opracowanie. Widać, więc wyraźnie, że nie ma uczciwości w podejściu naszych władz do energetyki.

Dlaczego tak się dzieje? - Bo skądinąd słuszne hasło ochrony klimatu i rozwoju gospodarki niskoemisyjnej zostało wprowadzone przez UE po to, by uczynić Unię liderem tzw. zielonych technologii energetycznych, co staje się jasne po dokładnej analizie unijnych dokumentów. Po to właśnie stworzono pakiet energetyczno-klimatyczny. Problem Unii polega na tym, że te technologie są drogie i normalnie ludzie nie chcą ich kupować. Natomiast dla naszej energetyki, a przede wszystkim dla naszej gospodarki, unijny pakiet klimatyczno-energetyczny to niemal wyrok śmierci. Nie jestem przeciwnikiem tzw. zrównoważonego rozwoju, ale nie rozumiem, dlaczego spalanie gazu wydobywanego np. w Rosji miałoby być zgodne z normami UE, a gazu syntezowego spalanego na Śląsku pod ziemią – nie. Unia wprost robi wszystko, by zwiększyć koszty produkcji energii, a nie je zmniejszać. Dzięki temu będzie mogła łatwiej “sprzedać” swoje zielone technologie, które przy mniejszych kosztach produkcji energii byłyby kompletnie nieopłacalne.

Ale to uderza w konkurencyjność całej gospodarki, zwiększając koszty produkcji… - Wielka Brytania po 2030 r. nie zamierza niczego produkować, tylko skoncentrować się na usługach i sektorze finansów oraz ubezpieczeń. Dlatego nie obchodzą jej koszty produkcji, bo kraj ten zbuduje gospodarkę niskoemisyjną i niskochłonną energetycznie. Już dziś 19 proc. “brytyjskiego” dwutlenku węgla produkują… Chińczycy. Brytyjczycy będą oczywiście właścicielami fabryk produkcyjnych, ale nie na terenie swojego kraju. Dlatego limity CO2 powinny być przeliczane według kraju konsumpcji, a nie produkcji, wtedy okazałoby się, że Polska jest wśród państw o bardzo niskiej emisji CO2. Podobną do brytyj...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • achim.pev.pl