407, Prywatne, Przegląd prasy

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Do NATO ? – UE…eeee!  „Zakładając, całkiem hipotetycznie, iż strona polska w jakiś sposób dojdzie do niezbitej konkluzji, być może popartej nowymi, nieznanymi teraz dowodami, iż wypadek samolotu z delegacją polską był następstwem zamachu dokonanego przez Rosję:

1. W jaki sposób informacja taka powinna być przekazana, po podjęciu, jakich działań by nie narazić bezpieczeństwa narodowego?

2. Na jaką reakcję Rosji powinniśmy być w taki wypadku przygotowani?

3. Jak powinien zachować się rząd RP, jakie kroki podjąć w sferze dyplomatycznej, militarnej, oraz działań wewnętrznych wobec stwierdzenia takiego aktu agresji oraz potencjalnego zagrożenia z zewnątrz?

Trzy pytania wynikają z następującego założenia:, jeżeli okaże się, że to był zamach?

Władze państwowe powinny oczywiście wiedzieć, co w takim przypadku zrobić. Zakładając, że wiedzą, nie powinny mówić, co zrobią. Nie jest też zbyt rozsądne snucie rozważań na taki temat przez ludzi, którzy w przeszłości dowodzili wojskiem (Skrzypczak) lub kierowali resortem obrony (Parys, Sz.) . Najdzielniejszy pośród dzielnych, prowadzony przez najpodlejszych wśród podłych Do tego samo ustalenie prawdy o katastrofie wydaje się coraz trudniejsze. Strona polska posiada malejące ustawicznie możliwość, nie wspominając o tzw. woli decydentów, aby ustalić, co było powodem upadku Tu-154M. Polscy eksperci i prokuratorzy mają tylko pośredni i limitowany przez władze Rosji dostęp do dowodów. Tzw. gospodarzem postępowania są, prawem kaduka, Rosjanie. Komisja min. Millera badające kolejne coraz „prawdziwsze” kopie zapisów tzw. czarnych skrzynek, zdekompletowany wrak butwiejący w Smoleńsku i czekające bez końca polskie wnioski o „pomoc prawną” – źle to rokuje. A do tego pokrętne zachowanie strony rosyjskiej sugerujące, że nie ma ona czystego sumienia. Czy można, więc w tej sytuacji oczekiwać wiarygodnych polskich ustaleń powypadkowych i prokuratorskich? Kuriozalne zresztą jest oświadczenie Prokuratora Generalnego RP, który w tak niejasnej dowodowo sprawie ogłasza, że wyklucza podejrzenie zamachu. Są mimo to okoliczności, które można wyjaśnić i można to zrobić nie prosząc Rosjan o „pomoc prawną”. Dodajmy okoliczności jak najbardziej związane z bezpieczeństwem narodowym naszego kraju. Istotną dla bezpieczeństwa Polski jest, bowiem ocena działań, jakie podejmowano na szczeblach władzy w związku z organizowaniem i wykonaniem przelotu prezydenta RP do Smoleńska. Sposoby działania odpowiedzialnych urzędników i profesjonalizm służb zabezpieczających lot to rzecz warta sprawdzenia. Jestem zresztą przekonany, że gdyby przelot do Smoleńska był wykonany zgodnie z procedurami, z należną starannością i odpowiedzialnie, to najpewniej nie doszłoby do katastrofy. Można to ustalić na podstawie dowodów znajdujących się w zasięgu działań polskich organów ścigania. Zapewne badanie utrudnia przekonanie, że winnymi mogą okazać się politycy partii rządzącej. Czy ta obawa sprawia, że „niezależna” polska prokuratura nie pali się do badania tej kwestii? Innym zagadnieniem, znowu z polskiego podwórka, jest wyjaśnienie, dlaczego polski rząd nie uruchomił działań NATO. Przypomnijmy, że władze Federacji Rosyjskiej uznają sojusz Północnoatlantycki za organizację Rosji wrogą. Gen Koziej, obecny szef prezydenckiego BBN pisał w czerwcu 2009 r.: „Rosja prowadzi ostatnio – pod rządami W. Putina: prezydenta, a teraz premiera – zdecydowaną, bezkompromisową politykę w ogóle, a w stosunku do NATO w szczególności. Nie ukrywa, że Sojusz Północnoatlantycki jest dla niej przeciwnikiem. Tak ujmuje to wprost w swojej najnowszej strategii bezpieczeństwa narodowego do 2020 roku. Musi, zatem stosunki z NATO traktować jak stosunki z przeciwnikiem, którego po prostu trzeba dyskredytować, zwalczać, a najlepiej w ogóle wyeliminować, jako liczącego Na pokładzie samolotu, który rozbił się na rosyjskim terytorium, zginął prezydent państwa członka wg Rosji wrogiego NATO i ponieśli śmierć WSZYSCY najwyżsi dowódcy jednej z największych natowskich armii. Tej armii, z która w czasie ćwiczeń „Zapad 2009” Rosjanie walczyli odpierając jej agresję na Grodno. Są, więc podstawy, aby Sojusz uruchomił wszystkie swoje możliwości polityczne i środki techniczne w celu wyjaśnienia przyczyny katastrofy. Dlaczego Polska nie zadbała o takie działania w kwaterze NATO? W Warszawie zakłada się, że głównym i jedynym gwarantem bezpieczeństwa Polski jest Sojusz Północnoatlantycki. Władze polskie przekonują obywateli, że nasze zaangażowanie w natowskie misje zbrojne będzie w razie konieczności skutkować skuteczną pomocą NATO w obronie Polski. Natowskie wsparcia Polski w sprawie „smoleńskiej” byłoby, więc swoistym sprawdzianem wiarygodności tego podstawowego założenia polskiej strategii bezpieczeństwa narodowego. Zbliża się lipiec 2001 r. a wraz z nim półroczna polska „prezydencja” w UE. Rząd polski przygotował własne priorytety owej prezydencji. Nie ma wśród nich wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej. Nie dostrzegam też, aby dyplomacja Unii Europejskiej, przy udziale polskiego MSZ, coś robiła w tej sprawie. Dlaczego bezprecedensowa katastrofa i śmierć prezydenta jednego z ważnych państw UE nie jest w orbicie zainteresowania Unii, w której wszak przewodniczącym parlamentu jest Jerzy Buzek? Wspomniany wyżej gen. Koziej w innym miejscu napisał: „Naród rosyjski nie ma zbytniego szczęścia do władców. Ci najwybitniejsi prawie zawsze potrafili go uwieść, ale często prowadzili go w złym kierunku”. Naród rosyjski nie ma, a naród polski ma? Premier Winston Churchill zauważył: „Pozostaje to tajemnicą i tragedią historii, że naród [Polacy] gotów do wielkiego heroicznego wysiłku, uzdolniony, waleczny, ujmujący powtarza zastarzałe błędy w każdym prawie przejawie swoich rządów. … Najdzielniejszy pośród dzielnych, prowadzony przez najpodlejszych wśród podłych.” Wracając zaś do początkowych pytań, to mamy na nie odpowiedź. Można ją znaleźć w naszej historii. Prace ekshumacyjne w Katyniu Niemcy rozpoczęli 18 lutego 1943 r. – do 13 kwietnia wydobyli ponad 400 zwłok. W tym dniu radio berlińskie podało komunikat o odnalezieniu w lesie katyńskim ciał zamordowanych polskich oficerów. W dniu 15 kwietnia radio moskiewskie i dziennik „Prawda” (17 kwietnia) podały stanowisko rządu sowieckiego obwiniające o zbrodnię Niemców. Rząd polski zwrócił się 17 kwietnia do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża o zbadanie sprawy. Po tym sowiecka „Prawda” ” opublikowała artykuł “Polscy współpracownicy Hitlera”. W nocy z 25 na 26 kwietnia 1943 r. polski ambasador w Rosji otrzymał notę o zerwaniu stosunków dyplomatycznych. I jeszcze pytanie czwarte: Jak by reagowało państwo polskie, gdyby w 1943 r. prezydentem RP był Bronisław Komorowski, a premierem rządu Donald Tusk? Romuald Szeremietiew

Libia: drobne problemy w wojnie o ropę 1 kwietnia polscy czytelnicy gazet mogli przeczytać tu i ówdzie krótkie notki o tym, że libijska opozycja zacznie, za pośrednictwem Kataru, sprzedawać ropę w zamian za broń i zaopatrzenie. “Minister ropy naftowej i finansów”, który to ogłosił (zresztą już tydzień temu), zapewniał, że dostawy rozpoczną się już w nadchodzącym tygodniu (tzn. od jutra, 4 kwietnia). Oczywiście ani sankcje wobec Libii, ani embargo na broń nie będą tu żadnym problemem, ale jest jednak jeszcze drobna sprawa, która może temu przeszkodzić. Warto najpierw zwrócić uwagę, że w owej notce padło nowe, nieznane szerzej nazwisko ważnej figury libijskiej rebelii: chodzi o Alego Tarhuniego, nazywanego „ministrem ropy naftowej i finansów” tymczasowego „rządu opozycyjnego”. O ile można się było wcześniej połapać, kto stoi na czele Tymczasowej Rady Narodowej z Benghazi (Mustafa Abdeldżalil – do lutego długoletni minister sprawiedliwości w rządzie Kaddafiego, to on zatwierdził wyroki śmierci na bułgarskich pielęgniarkach, w końcu niewykonane, i generał Abdelfattah Junis – do niedawna minister spraw wewnętrznych w rządzie Kaddafiego, odpowiedzialny za tortury na pielęgniarkach), o tyle mało, kto wie o istnieniu egzekutywy tej Rady, czyli rządu – od 23 marca na jego czele stoi wykształcony w Pittsburghu ekonomista Mahmud Dżibril. Jego kolega, również ekonomista, Ali Tarhuni, „minister ropy naftowej i finansów”, to z kolei Amerykanin (pochodzenia libijskiego), który jeszcze dwa miesiące temu był wykładowcą Uniwersytetu Waszyngtońskiego. Amerykanie przywieźli go do Benghazi pod koniec lutego. Według Africa Intelligence Tarhuni jest cenionym oficerem CIA od lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Co więc może przeszkodzić w podjęciu eksportu ropy? Rząd rebelii, nawet, jeśli stracił ostatnio terminale Ras Lanuf i Brega, ma jeszcze Benghazi i Tobruk, które zupełnie wystarczą do eksportu; panuje również nad złożami Sarir na południu (od początku marca Amerykanie wyposażają i szkolą po egipskiej stronie granicy ludzi, którzy mają ich lepiej strzec). Problemem jest ubezpieczenie tankowców. Jak wiadomo Pentagon nie tylko zrzekł się dowodzenia operacją libijską, ale też przestał bombardować i wystrzeliwać Tomahawki, czym mają zająć się Europejczycy. Amerykanie mieliby zająć się z kolei ochroną tankowców, ale i tak, póki, co, żaden ubezpieczyciel nie chce gwarantować transportu ropy z Libii. Chodzi o to, że front libijskiej wojny domowej nie przebiega wyłącznie przez nadmorską drogę z Benghazi do Trypolisu, ale też wewnątrz głównych miast. W Benghazi, co noc dochodzi do wybuchów i strzelanin, a zachodni dziennikarze nie bardzo mogą dojść, kto z kim się bije. Oprócz rebelianckich milicji działają tam bez wątpienia bojówki wierne rządowi w Trypolisie i jeszcze trzecia siła, niby połączona z rebeliantami, o której mówił ostatnio w amerykańskim Senacie admirał James Stavridis, naczelny dowódca połączonych sił NATO w Europie, mianowicie „elementy Al Kaidy” (fundamentaliści). Amerykanie wprowadzili już „Al Kaidę” do Iraku, teraz wyraźnie się wahają. Nawet, jeśli Libia zostanie pokonana lub podzielona, eksport może być utrudniony. Poza tym cicha linia frontu w walce o libijską ropę przebiega też wzdłuż… granicy włosko-francuskiej, w Europie. Francuzi najwyraźniej myśleli, że długo przygotowywany zamach stanu, choć rozpoczęty w Benghazi, szybko obejmie Trypolis, ale wszyscy „zamachowcy” szybko stamtąd uciekli. Włosi dali się nabrać na amerykańsko-brytyjsko-francuskie wizje i teraz wyraźnie żałują, winią „chciejstwo” Sarkozy’ego. Z drugiej strony francuski Total miał w Libii bardzo mało koncesji na wydobycie, w porównaniu z włoskim koncernem ENI. Deklaracje włoskiego ministra spraw zagranicznych Frattiniego o możliwym „pojednaniu” między rebeliantami a Kaddafim brzmią jednak żałośnie.  Mleko już się rozlało. Libia ma największe w Afryce potwierdzone rezerwy ropy. Jest to ropa bardzo łatwa w rafinacji (jest najwyższej, jakości z powodu słabego zasiarczenia) i bardzo łatwo ją wydobywać (nie trzeba do niej się przebijać, wystarczy „odkorkować” złoża na kształt butelek szampana). Tereny saharyjskie Libii są bardzo obiecujące. Możliwe, że ropy jest tam dużo więcej. Do tej pory wydobyciem zajmował się przede wszystkim libijski, państwowy koncern National Oil Corporation (NOC), który w przypadku ustanowienia w Libii liberalnej gospodarczo dyktatury prozachodniej mógłby zostać sprywatyzowany. Pozostało jednak do rozwiązania kilka problemów, większych od ubezpieczenia statków. Biskup Trypolisu, wikariusz apostolski Giovanni Martinelli, mówi, że humanitarne bomby NATO trafiają w cywilów, uszkadzają szpitale, różne budynki publiczne, i sprawiają, że ludzie jednoczą się wokół rządu Kaddafiego. Jerzy Szygiel

Korupcyjne oblicze przeciwdziałania narkomanii Sejm znowelizował ustawę o przeciwdziałaniu narkomanii. Nowe prawo przewiduje możliwość odstąpienia w niektórych przypadkach od ścigania za posiadanie małej ilości narkotyków. Oczywiście posłowie PO z ministrem sprawiedliwości Krzysztofem Kwiatkowskim na czele nie są w stanie sobie wyobrazić, że wcale tym sposobem nie osiągną zamierzonego celu, czyli opróżnienia aresztów czy więzień z ludzi skazanych „za jednego skręta”. Natomiast osiągną to, czego teoretycznie nie zamierzali, – czyli pogłębienie  korupcji w prokuraturze. Skoro bowiem prokuratorzy będą mogli decydować, kiedy ścigać, a kiedy nie, na podstawie swojego widzimisię, to trudno spodziewać się, by z takiej okazji nie skorzystali. Zaraz ustawią się do nich kolejki rodziców, krewnych i znajomych przyłapanych miłośników dobrego bucha, którzy za odstąpienie od karania udzielą odpowiedniej gratyfikacji. A liczba posadzonych za trawkę wcale nie zmaleje, bo przecież musi być jakiś przykład, który dobitnie pokaże potencjalnym łapówkodawcom, co się stanie, jeśli w łapę nie dadzą. W ogóle to cała dyskusja o zagrożeniu, jakim są narkotyki, nie ma specjalnego sensu. Nie od dziś wiadomo, że są ludzie ze specjalną predylekcją do ćpania, którzy będą się narkotyzowali aż do śmierci, choćby grożono im nie wiadomo, jakimi sankcjami. Jednak większość użytkowników dragów, z prezydentem Clintonem na czele, „nigdy się nie zaciąga” i w nałóg nie wpada. Istnienie prohibicji w tym przypadku, podobnie jak w przypadku alkoholu, jest, więc bezsensowne i służy wyłącznie tworzeniu dodatkowych etatów oraz kontroli społeczeństwa. Co oczywiście nie oznacza, że państwo nie powinno przed narkotykami przestrzegać. I pomagać, – ale tylko prawnie, a nie finansowo – w tworzeniu instytucji, które pomogą uświadamiać ludziom, czym narkotyki naprawdę są i jak może się skończyć ich używanie. Pozostawiając im samym decyzję, czy truć się, czy nie.

Przyjazne państwo swojaków Pamiętacie Państwo Komisję Nadzwyczajną „Przyjazne Państwo”? Kierowana przez Janusza Palikota grupa posłów miała upraszczać prawo tak, aby obywatelom Rzeczypospolitej „żyło się lepiej”. Dzięki działalności byłego lidera PO zwłaszcza przedsiębiorcza część wyborców Donalda Tuska miała zyskać przekonanie, że nowy rząd to nie tylko gwarancja beztroskiej sielanki w “Nowej Irlandii”, bez PiS-owców zakłócających niedzielne grillowanie. „Przyjazne Państwo” było symbolem wolnościowych zapędów Platformy Obywatelskiej, którą w 2007 roku naiwnie poparł statystyczny, ciężko pracujący przedsiębiorca. Dosyć szybko okazało się, że Komisja to tylko pijarowska atrapa, a premier odchudzaniem prawa i poprawą jego, jakości nie zamierza sobie zawracać głowy, bo przecież kolejnych wyborów i tak „nie ma, z kim przegrać”, zwłaszcza że Polska to „Zielona Wyspa” na wzburzonym morzu kryzysu. Prawdziwe symbole działalności komisji Palikota są dwa.

Pierwszym jest propozycja legalizacji pędzenia bimbru i jego sprzedaży w obrębie własnego gospodarstwa bez konieczności spełniania surowych wymogów sanitarnych (oczywiście warunkiem miało być opłacenie akcyzy). Nota bene podobny pomysł, prawie równolegle z Palikotem, miała część litewskich posłów, którzy pod koniec 2010 roku postulowali legalizację rocznej produkcji do 1000 litrów alkoholu o mocy nie większej niż 65% w ramach danego przedsiębiorstwa agroturystycznego. Ideę warto docenić! Cierpiącą na polityczne rozdwojenie jaźni (vide: walka z dopalaczami oraz… alkoholizmem!), podwyższającą podatki PO trudno popierać na trzeźwo… Drugim symbolicznym pomysłem Komisji jest przyjęta przez Sejm w zeszłym tygodniu „nowelizacja ustawy o uposażeniu byłego Prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej”. Podwyżkę pensji wypłacanej dożywotnio byłym prezydentom „wybranym od 1989 r. w wyborach powszechnych lub przez Zgromadzenie Narodowe” postulował sam Janusz Palikot w styczniu 2010 roku. Jednak dopiero teraz Sejm zaakceptował pomysł zwiększenia wynagrodzenia z 50% do 75% zasadniczej pensji urzędującej głowy państwa (trochę ponad 6 tys. zł. netto). Prawdą jest, że skutki nowelizacji obciążą budżet symbolicznie (225 tys. zł w skali roku). Prawdą jest, że wynagrodzenie byłych prezydentów, do tej pory nieprzekraczające kwoty 4 tys. zł netto, „całkowicie rozmija się z wynagrodzeniem otrzymywanym przez eks-głowy państw UE i USA” (w Niemczech kwota ta wynosi równowartość ponad 20 tys. zł, a w USA ponad 40 tys. zł netto). Niestety prawdą jest również, że powyższa regulacja ze statutowym „ograniczeniem biurokracji” i wspieraniem wolnego rynku ma tyle wspólnego, ile Donald Tusk z mężem stanu. Niestety, „Przyjazne Państwo” to symbol całej Platformy, która jest przyjazna, ale tylko swoim. Swojaków ostatnio wziął w obronę prof. Tomasz Nałęcz (etatowy doradca prezydenta Bronisława Komorowskiego). „Normalnymi premiami urzędniczymi” nazwał gratyfikacje po 50 tys. zł dla marszałka i wicemarszałków Sejmu na zakończenie 2010 roku (sprawa ujrzała światło dzienne dopiero teraz). Takie nagrody wicemarszałkom przyznał… marszałek. Wicemarszałkowie nie pozostali dłużni i odwdzięczyli się marszałkowi. Jak we „Wprost” wyjaśnił Stefan Niesiołowski, „chodzi właśnie o to, żeby sobie sam nikt nie przyznawał nagród”. Dodał również, iż „nie podziela poglądu, że mają się skończyć nagrody, premie, podwyżki, kiedy tylko ktoś ogłosi, że państwo jest w trudnej sytuacji”. Przecież wiadomo, że w trudnej sytuacji nie jest, bo swojakom żyje się lepiej…

Co dalej z PJN? Projekt polityczny o nazwie Polska Jest Najważniejsza nie udał się. Wątpię, czy tej formacji uda się wejść do Sejmu po następnych wyborach. Zresztą – powiedzmy sobie to brutalnie – w ogóle nie dostrzegam
sensu istnienia tej formacji w jej obecnym kształcie. W czym tkwi problem? Ano w tym, że kiedy zakłada się partię polityczną, trzeba mieć jakiś pomysł. Mówię „pomysł”, a nie „program”, ponieważ żadna z czterech partii systemowych czegoś takiego nie ma (i chyba nawet ich liderzy nie bardzo by wiedzieli, co z czymś takim zrobić). Tenże „pomysł” to pewna koncepcja wizerunku, głównych haseł, czyli umiejscowienia formacji na scenie politycznej, wobec innych podobnych formacji i ich pijaru i wizażu. Pomysł może być lewicowo-prawicowy, socjalistyczno-liberalny czy katolicko-ateistyczny. To nieważne, ponieważ 90% wyborców i tak kompletnie nic nie rozumie z tego, co się mówi w „debacie programowej” (i właśnie, dlatego takowa nigdy się nie zaczyna). Ważne jest, czy partia ma pomysł na wizerunek, który jest podstawą w świecie postmodernizmu i postpolityki, gdy pijarowcy wyparli filozofów politycznych. PJN nie tylko nie posiada programu, ale i wizerunku. A dokładniej: ma wizerunek, który jest już dawno zajęty. Partia ta nie powstawała na bazie celów i idei. Założyli ją politycy PiS, którzy mieli poważne wątpliwości, co do zdrowia psychicznego Nieomylnego Prezesa, więc postanowili uciec z okrętu płynącego na rafy. Okręt jednak nie rozbił się, bowiem elektorat PiS od roku nie drgnął nawet o 1%, całkowicie zabunkrowany w magii mgły, agentów i wszechobecnych spisków. Co więcej, Nieomylny właśnie szykuje się do przewartościowania sojuszy i zawarcia wielkiej koalicji z SLD przeciwko „bezbożnemu liberalizmowi Donalda Tuska”.

W PJN są ludzie trojakiego rodzaju:

1. współpracownicy śp. Lecha Kaczyńskiego, czyli frakcja lewicowa PiS (aksjologicznie lewicowa, gospodarczo w PiS nigdy nie było frakcji prawicowych);

2. konserwatywni narodowcy, których do PiS niegdyś wprowadził Marek Jurek w przypływie politycznej bezmyślności, a którzy mieli już dosyć lewactwa tej partii;

3. posłowie „dietetyczni”, czyli tacy, którym chodzi tylko o dietę, a wiedzą, że na listy PiS już się nie dostaną. Trzecia kategoria nie bierze udziału w sporze o PJN i poprze tego, kto da jej najlepsze miejsca na listach („biorące”). Rzeczywisty spór to przybierająca na sile bijatyka między dawnymi działaczami ZChN a niepodległościowym lewactwem. I tu jest problem podstawowy PJN: partię tę założyła przyboczna gwardia Kaczyńskich usunięta i wycięta z PiS z powodu sporów wewnętrznych.  To są twarze wizytówki tej partii: znana socjalistka i aborcjonistka Joanna Kluzik-Rostkowska, rozhisteryzowana Elżbieta Jakubiak, totalny lewak Paweł Kowal, lewicowy antykomunista Marek Migalski. Prawda jest taka, że żadna z wymienionych osób nie nadaje się na przywódcę partii prawicowej, bowiem pochodzą z innej części sceny politycznej, czyli z niepodległościowej lewicy. Dlatego osoby te są tak przywiązane do „testamentu Lecha Kaczyńskiego” i chcą budować PJN na jakimś mirażu walki z Jarosławem Kaczyńskim o socjalistyczno-mesjanistyczny program jego brata-bliźniaka.  Kiedy słucham histerycznie antyrosyjskich wypowiedzi Kowala, to widzę bojowca PPS rzucającego bombami w carskich policjantów; gdy patrzę, jak Elżbieta Jakubiak trzęsie się z nienawiści do „liberalnej PO”, to widzę matkę-socjalistkę z 1905 roku; gdy Marek Migalski komentuje wydarzenia polityczne, to jakby ożył romantyczny insurekcjonista. Z kolei Joanna Kluzik-Rostkowska, opowiadając o państwowych żłobkach, wygląda, jakby projektowała „szklane domy”. Pojawia się pytanie: czy te osoby stanowią jakąkolwiek alternatywę dla PiS? A jeśli tak, to czy jest to alternatywa prawicowa czy lewicowa?  PJN żyje dokładnie tymi samymi tematami, co PiS: mgła pod Smoleńskiem, niepodległość Gruzji, walka o „demokrację i prawa człowieka” na Białorusi. Ostatnio partia włączyła się jeszcze do obrony OFE, zapominając w ogóle o problemie, jakim jest przymus ubezpieczeń społecznych. PJN programu oczywiście nie ma, ale ma pomysł na wizerunek: być PiS-em bez „despoty”, czyli bez Jarosława Kaczyńskiego; być PiS-em bardziej laickim, który nie szermuje pustymi sloganami katolickimi.

I tutaj dotykamy istoty problemu: PJN chce być niczym innym jak tylko PiS-em, PiS-em bez „oszołomstwa i bolszewizmu”, czyli rodzajem „PiS-u mieńszewickiego”, a przede wszystkim PiS-em „demokratycznym”, czyli bez Wielkiego Proroka. Nie chce być PiS-em sekciarsko-religijnym, jak w gnozie Antoniego Macierewicza, lecz tylko PiS-em zradykalizowanym, ale przemawiającym językiem politycznym, a nie mistycznym. Pytanie tylko: czy jest to formacja alternatywna dla „oryginalnego” PiS-u, czy też tandetna podróbka? Spory Kluzik-Rostkowskiej z Adamem Bielanem wydają się walką wewnątrz PJN o kształt tej partii. Bielan nie chce wrócić do PiS, zna Prezesa i wie, że Bóg czasem wybacza, ale Prezes nigdy. W rzeczywistości to głośny ryk, który przedarł się do opinii publicznej, że dawni ZChN-owcy mają dosyć lewactwa na czele PJN. Ale prawe skrzydło PJN ma poważny problem. Ci posłowie odeszli z PiS za Kluzik-Rostkowską i Jakubiak. A teraz muszą patrzeć, jak pierwsza z tych pań wpycha partię w socjalizm nie tylko ekonomiczny, ale nawet i aksjologiczny, a druga musi się wypowiedzieć w telewizji dosłownie w każdej sprawie, chociaż jako żywo nigdy nie dostrzegłem, aby miała cokolwiek do powiedzenia.  Nie pamiętam także, aby w jakiejkolwiek kwestii miała do powiedzenia, co innego niż Prezes. Ona kocha Prezesa, jest nim nadal zafascynowana i tylko nie rozumie, dlaczego Prezes ją odrzucił. Gdyby tylko powiedział słowo, gdyby tylko skinął, to Elżbieta Jakubiak byłaby w PiS, gdyż tylko tam czuje się jak w domu. Czy PJN można przekształcić w partię prawicową? Tak, ale jak usuniemy Jakubiakową, Kluzikową, Kowala i Migalskiego. Tylko, że wtedy tej partii nie będzie. Nie mogąc rozwiązać tych dialektycznych sprzeczności, jest ona skazana na klęskę. 

Poseł Kozak odkrył tajemnicę Ministerstwa Finansów… Jak możemy przeczytać na potralu interia.pl w artykule pt. „Wszyscy dorabiaja po godzinach” Pawła Pietkuna – pracownicy Ministerstwa Finansów dorabiają po godzinach (często również w godzinach pracy) m.in. w spółkach Skarbu Państwa – najczęściej zasiadając w radach nadzorczych tych spółek. Powraca temat interpelacji posła Kozaka… Tymczasem opóźnienia legislacyjne we wprowadzaniu unijnych dyrektyw (głównie w sprawie usług płatniczych) naraża Polskę na liczoną w milionach euro karę. Opóźnienia, które – trzeba to podkreślić – wynikają z… zapracowania ministerialnych urzędników. Sprawa pewnie byłaby starannie przez ministerstwo skrywana, gdyby nie pewna interpelacja poselska. Interpelacja, która zdenerwowała nie tylko pracowników ministra, ale również premiera rządu i Julię Piterę, niosącą przed rządem i Platformą Obywatelską sztandar z zapewnieniem, że korupcji i kumoterstwa w tym rządzie nie będzie.

Tajemnicza dyrektywa „Z analizy bazy danych osób zasiadających w radach nadzorczych oraz z informacji od byłej pracownicy departamentu wynika, iż znaczna liczba urzędników zatrudnionych w Departamencie Rozwoju Rynku Finansowego w MF zasiada w radach nadzorczych oraz prowadzi dodatkowo komercyjną działalność szkoleniową i edukacyjną w godzinach urzędowania oraz kosztem braku czasu prowadzenia prac legislacyjnych w zakresie sektora bankowego oraz ubezpieczeniowego” – to fragment dokumentu, który wywołał trzęsienie ziemi w Ministerstwie Finansów. Echa tej interpelacji słychać w ministerstwie do dzisiaj, bo próba jakichkolwiek pytań w tej sprawie kończy się odesłaniem pracowników biura prasowego (rzecznik jest na urlopie) do przygotowanej przez Julię Piterę i Donalda Tuska odpowiedzi na interpelację. Odpowiedzi nie do końca pewnej, z nazwiskami urzędników zastąpionymi inicjałami. I z zapewnieniem, że wszystko jest w porządku. Żadnej korespondencji z mediami w tej sprawie minister nie przewiduje.

Trzeba posiłkować się odpowiedzią wysłaną do posła Zbigniewa Kozaka z Prawa i Sprawiedliwości oraz poświęcić czas na przejrzenie dokumentów spółek i fundacji wyliczonych przez posła i minister Julię Piterę. Ale zacznijmy od początku. Kiedy w listopadzie 2009 roku Komisja Europejska zdecydowała się wprowadzić dyrektywę PSD, w sprawie usług płatniczych, państwa członkowskie UE miały rok na to, żeby przygotować do jej funkcjonowania swoje systemy prawne. Sama dyrektywa miała ułatwić alternatywnym dostawcom, takim jak operatorzy sieci telefonii komórkowej czy instytucjom płatniczym, kreowanie nowych środków płatniczych obok tradycyjnych instrumentów oferowanych przez banki i firmy obsługujące systemy kart płatniczych. Docelowo ma to torować drogę ku wydajniejszej gospodarce bezgotówkowej. Rzeczywiście – w większości krajów Unii tzw. płatności mobilne stały się chlebem powszednim. W Polsce nie. A to, dlatego, że zabrakło nam odpowiedniego prawa. Czemu w takim razie jako jeden z nielicznych krajów we wspólnocie nie zdążyliśmy ze zmianą prawa? Odpowiedź premiera Tuska i minister Pitery jest dość mglista. „Dyrektywa PSD jest dyrektywą pełnej harmonizacji, przewiduje jednak 26 opcji narodowych, co do których skorzystanie przez ustawodawcę oraz sposób ich ewentualnej implementacji wzbudzało i wzbudza wiele rozbieżności, zarówno wśród usługodawców rynku usług płatniczych, jak i pozostałych, przyszłych adresatów ustawy” – informuje dokument.

- „Prace w zakresie wdrożenia do krajowego porządku prawnego dyrektywy PSD zainicjowane zostały bardzo szerokimi wstępnymi konsultacjami projektowanych rozwiązań implementujących dyrektywę, które rozpoczęły się jeszcze przed datą jej opublikowania. (…) Przeprowadzenie konsultacji było utrudnione z uwagi na fakt, iż przedmiotowej regulacji będzie w przypadku Polski podlegał wyjątkowo szeroki zakres instytucji, zarówno w odniesieniu do rodzajów podmiotów, jak i ich liczby. Zgodnie z danymi przedstawionymi przez Narodowy Bank Polski na koniec 2009 roku liczba instytucji i ich oddziałów podlegających przedmiotowemu projektowi ustawy wynosiła 22 524, co stawia Polskę pod względem liczby tych podmiotów na pierwszym miejscu wśród pozostałych państw członkowskich Unii Europejskiej”. Dalej z kilkustronicowej odpowiedzi można się dowiedzieć, że implementacja PSD nie jest standardowym zadaniem implementacyjnym, że wypowiadały się w tej sprawie NBP, KNF i UOKiK, oraz że do ministerstwa wpłynęły „dwa wnioski lobbingowe, które wymagały ponownego przeprowadzenia analizy zagadnienia jednej z opcji PSD”. Projektowane przepisy mają wejść w życie w pierwszej połowie tego roku, zaś Komisja Europejska jest na bieżąco informowana „o stanie zaawansowania prac nad implementacją (…) zarówno drogą korespondencyjną, jak podczas roboczych spotkań (…)”. Ale jedną skargę na Polskę Komisja Europejska w tej sprawie już złożyła – 16 listopada 2010 roku. Skończyło się na odpowiedzi do prezesa i sędziów Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej, co wcale nie oznacza, że minie nas kara. Ani tym bardziej, że rząd zdąży z wprowadzeniem dyrektywy do końca I kwartału.

Zapracowany (jak) urzędnik Może opóźnienia rzeczywiście wynikają z nadmiaru zajęć dodatkowych pracowników Ministerstwa Finansów? Chodzi o prace w radach nadzorczych spółek z udziałem Skarbu Państwa, w Fundacji na rzecz Kredytu Hipotecznego oraz w bankowej izbie gospodarczej Związku Banków Polskich. „Czy (…) dodatkowa działalność zarobkowa pracowników Departamentu Rozwoju Rynku Finansowego MF nie powinna być monitorowana przez CBA oraz ABW?” – na to pytanie biuro prasowe ministerstwa nie chciało nam odpowiedzieć. Opóźnienia legislacyjne we wprowadzaniu unijnych dyrektyw naraża Polskę na liczoną w milionach euro karę. Opóźnienia, które – trzeba to podkreślić – wynikają z… zapracowania ministerialnych urzędników, bowiem pracownicy Ministerstwa Finansów dorabiają po godzinach (często również w godzinach pracy) m.in. w spółkach Skarbu Państwa. - To pytanie do minister Pitery – kategorycznie odpowiadają pracownicy biura. – Zresztą odpowiedź na to pytanie poseł Kozak otrzymał. Czytamy w niej: „Każdy pracownik Ministerstwa Finansów chcący podjąć dodatkową działalność zarobkową musi uzyskać zgodę dyrektora generalnego Ministerstwa Finansów. Z informacji przekazanych przez ministra finansów wynika, iż w 2010 roku trzech pracowników Departamentu Rozwoju Rynku Finansowego otrzymało taką zgodę”. Którzy to pracownicy? Tego już nie wiem. Nazwiska zna Zbigniew Kozak, ale czeka na oficjalną informację od rządu, której wciąż nie ma. – Czekam na załącznik z nazwiskami – mówi i dodaje: – Jestem pewny swoich informacji. Gdybym ich nie miał, to bym o te nazwiska nie pytał. Prostsze jest ustalenie, którzy pracownicy ministra dorabiają w spółkach Skarbu Państwa. I za ile zasiadają w radach nadzorczych tych spółek. Choć i tu minister Julia Pitera woli raczej nie operować nazwiskami, ograniczając się do inicjałów (Zbigniew Kozak: „Inicjały podaje się w przypadku osób podejrzanych i przestępców”).

Nie padają również kwoty. Choć ustalenie, co który urzędnik robi – nie jest znowu takie trudne. W Radzie Bankowego Funduszu Gwarancyjnego zasiada Piotr Piłat, dyrektor Departamentu Rozwoju Rynku Finansowego, dostając za to 3605,74 zł miesięcznie. W Korporacji Ubezpieczeń Kredytów Eksportowych wiceprzewodniczącą Rady Nadzorczej została Katarzyna Przewalska, zastępca dyrektora Departamentu Rozwoju Rynku Finansowego. Oprócz niej znalazł się tam Jacek Zieliński, naczelnik Wydziału Ubezpieczeń Obowiązkowych i Systemu Emerytalnego w Departa...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • achim.pev.pl